Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

To była szychta: Na Zachód z wałbrzyskiej kopalni

opr. PG
Czterdzieści lat spędził na emigracji. Ale kto wie, jak potoczyłyby się jego losy, gdyby nie zaczął pracy w kopalni. Swoją górniczą historię opowiedział nam Janusz Skorwid

Moja „historia górnicza” może nie jest typowa, ale zaważyła na moim dalszym życiu. Jesienią 1957 roku zostałem powołany do służby wojskowej i skierowany do jednostki w Legnicy.
Tam przeżyłem szok. Ja, syn i młodszy brat żołnierzy AK i więźniów lagrów sowieckich znalazłem się w Szkole Oficerskiej KBW. Jednak na skutek ciężkich ćwiczeń i zimowych manewrów na poligonach radzieckich pod Legnicą, rozchorowałem się i po badaniach lekarskich zostałem zwolniony czasowo do cywila.
Ponieważ miałem za sobą kilka lat Technikum Budowy Maszyn Górniczych w Wałbrzychu, postanowiłem odbyć zastępczą służbę w kopalni. Tak trafiłem do kopalni „Thorez”, gdzie dostałem się na oddział przewozowy, czyli transport urobku i zostałem skierowany na szósty poziom przy szybiku między poziomowym.
Pamiętam, że spod szybu głównego jechaliśmy dość daleko kolejką i pracowaliśmy w okolicy szybu „Jan” na Białym Kamieniu. Pracowaliśmy na nocnej zmianie, było nas kilku górników. Sztygara w nocy nie było, kierował nami sygnałowy, ciekawy facet. Wrócił z Zachodu, służył w Kompaniach Wartowniczych armii amerykańskiej. Tam służyło po wojnie wielu Polaków, byłych więźniów obozów. Opowiadał ciekawe historie, a ja nie mogłem zrozumieć, dlaczego wrócił do PRL-u.
Praca w nocy była stosunkowo lekka, do moich obowiązków należało organizowanie pociągu z wózków, które odbierałem z szybiku z niższego poziomu. Nie było tam węgla, tylko kamień, a na dół wysyłaliśmy budulec. Po kilku godzinach pracy, mieliśmy czas na drzemkę, ale tam grasowały szczury, które wcale się nas nie bały i często wykradały nam nasze jedzenie.
Torebki z kanapkami wieszaliśmy u stropu na drucie strzałowym, którego na dole nie brakowało. Niektórzy górnicy robili pętle i łowili te szczury, ale byli i tacy, którzy zostawiali im jedzenie.
Pewnej nocy kolejka z urobkiem w chodniku wiodącym do głównego szybu wykoleiła się i zablokowała nam powrót. Zapadła decyzja, że pójdziemy starymi chodnikami do szybu „Jan”. Znalazł się jakiś stary górnik, który znał drogę i ruszyliśmy.
Takich podziemnych wertepów nie zapomnę do końca życia, szliśmy od lat nie używanymi chodnikami, przejściami, po kostki w wodzie, zgięci w pół, a nie raz na czworakach. I, co dziwne, tam też były szczury, które spoglądały na nas w świetle naszych lamp z rożnych szczelin. Wyjechaliśmy na powierzchnie szybem „Jan” i rano, brudni i mokrzy szliśmy polami do głównego szybu, aby zdać lampy, maski i wykąpać się po tej przygodzie.

Kolejne zdarzenie na kopalni „Thorez” okazało się decydujące dla mojego życia. W 1960 roku latem, spotkałem przypadkowo na korytarzu znajomego działacza ZMS- u, który spytał mnie czy chcę jechać na olimpiadę do Rzymu. Pomyślałem, że on żartuje, bo powiedział, że ma jedno miejsce i nie ma chętnych. Okazało się że to koszt około 6 tys. zł, czyli w tym czasie dwie wypłaty górnika (moja dniówka wynosiła 104 zł).
Oczywiście skorzystałem z tej okazji i pojechałem do Warszawy załatwiać formalności. Okazało się, że wyjazd na olimpiadę organizował wydział turystyki przy KC ZMS. Uczestnikami wycieczki na olimpiadę byli przeważnie członkowie KC ZMS-u i PZPR, dziennikarze pism młodzieżowych, takich jak „Sztandar Młodych” „Radar” i innych. Ja byłem najmłodszym (23 lata) jedynym robotnikiem, górnikiem.
W Rzymie zakwaterowani byliśmy na terenie szkoły partyjnej, komunistycznej partii Włoch. Po 5 dniach na olimpiadzie i zwiedzaniu Rzymu, wracaliśmy do kraju przez Austrię. Zatrzymaliśmy się na obiad w Salzburgu, i tam nadarzyła się okazja oderwania się od grupy, chwyciłem za torbę, w której miałem bieliznę na zmianę i uciekłem z autobusu.
Przez jakiś czas gonił mnie kierownik wycieczki, ale oświadczyłem mu kategorycznie, że ja do Polski nie wracam. Kilka dni później byłem w Wiedniu, gdzie urzędował Polski Komitet Emigracyjny.
Spotkałem tam wielu wspaniałych ludzi, uchodźców, z którymi się dalej przyjaźnię. Po otrzymaniu azylu politycznego i wizy amerykańskiej, 13 marca 1961 roku wylądowałem w Nowym Yorku. W 2000 roku, po 40 latach na emigracji, postanowiłem wrócić do Polski, osiadłem w Szczawnie-Zdroju i, o dziwo, spotkałem tu na spacerze Mietka J. - tego, który załatwił mi ten wyjazd na Olimpiadę w Rzymie...
Janusz Skorwid


Zdjęcie ilustracyjne.

Zapraszamy byłych górników do współtworzenia naszego cyklu „To była szychta”. Zachęcamy również młodszych czytelników, żeby to oni spisali opowieści swoich dziadków.
Opiszcie niezwykłą dniówkę w kopalni czy zdarzenie, które zapadło w pamięć. Wystarczy opowiadanie dostarczyć do naszej redakcji (Rynek 13, 59-300 Wałbrzych; _mejl: [email protected]).

Można również opowiedzieć historię naszemu dziennikarzowi, który ją spisze (szczegóły pod nr. tel. 514-800-966).

Tekst został opublikowany w Panoramie Wałbrzyskiej z 29 maja 2012.

Przeczytaj również:

Zginął, lecz powrócił na przodek
Ja odpowiadam za ludzi...
Flancowanie pieprzu i kobieta
Pierwsze biedaszyby i prosiak

Powiązane tematycznie:

W złotostockiej kopalni zbłąkanym turystom pomaga Gertruda

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Zwolnienia grupowe w Polsce. Ekspert uspokaja

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na dolnoslaskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto