Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Magdalena Witkiewicz: Pisząc o miłości, sama zazdroszczę bohaterce książki

Ryszarda Wojciechowska
Fot: Najka Photography
Z Magdaleną Witkiewicz, autorką bestsellerowych książek dla kobiet, rozmawia Ryszarda Wojciechowska

W swojej najnowszej książce „Po prostu bądź” dziękuje Pani Stingowi. To chwyt reklamowy?

Naprawdę piosenka Stinga „Practical Arrangement” była inspiracją do napisania tej książki. Przed trzema laty na targach książki w Krakowie, dostałam SMS od mojej koleżanki. Napisała, że muszę posłuchać tego utworu, bo jak mnie zna, to napiszę potem książkę. Nie znałam tej piosenki wcześniej. A kiedy zaczęłam słuchać, przepadłam. I rzeczywiście w głowie zaczął mi się układać pomysł na fabułę.

Przyszedł ot tak ?

To piosenka o mężczyźnie, który prosi kobietę o rękę, mówiąc jej: nie musisz mnie kochać, tylko ze mną bądź. Zaczęłam się zastanawiać, co musiałoby się wydarzyć, żeby dwoje ludzi zgodziło się na taki układ. Żeby związało się ślubem bez miłości, przynajmniej jednej ze stron.

Kobiety mogą pozazdrościć Pani bohaterce. Co prawda, zostaje wdową, ale zaraz pojawia się ten drugi. Może dlatego tak lgniemy do tych książek, ponieważ historie w nich opisane są tak piękne, że aż trudno w nie uwierzyć?

O dziwo, takie historie naprawdę się zdarzają. Jedna z czytelniczek po przeczytaniu „Po prostu bądź” napisała, że w podobnych okolicznościach wyszła za mąż za przyjaciela rodziny, a druga, że jej też coś podobnego się przydarzyło, tylko teraz czeka jeszcze na happy end. Ale dodała, że po lekturze tej książki wierzy, że ją także coś dobrego w życiu czeka. Pisząc o tej miłości, sama pozazdrościłam bohaterce. Pomyślałam - no tak, jestem dziesięć lat po ślubie, mąż fajny, dzieci też, życie poukładane. Ale czy już nigdy nie poczuję tych motyli w brzuchu? Tej fali pierwszego zauroczenia? To straszne, czego człowiek by chciał. Zaczęłam rozmawiać ze swoimi koleżankami na ten temat i okazało się, że one myślą podobnie.

Takie cierpienia czterdziestolatek?[/b
Coś w tym jest. W przyszłym roku kończę czterdzieści lat. I już wiem z psychologicznych podręczników, że ten wiek nazywa się kryzysem połowy życia. Ale to będzie temat na kolejną książkę.
Podobno na czterdziestkę obiecała sobie pani zgubić 40 kilo.
Jeszcze zostało mi dwadzieścia. Ostatnio mam niewiele czasu na siłownię, niestety. Dopiero jak skończę kolejną książkę, to zajmę się ćwiczeniami. Bo jednak odchudzanie pochłania sporo czasu.
Te Pani książki są terapeutyczne, jak mówią kobiety.
Mam nadzieję. Konsultuję je zresztą z psychologami. W przypadku „Po prostu bądź” zasięgałam nawet porady u psychiatry, mojej dobrej znajomej. Napisałam do niej: Ania, ona w ciąży, on ginie w wypadku samochodowym. Co mogę ciężarnej podać na uspokojenie? Odpisała mi: mam nadzieję, że to fikcja, ale podaj relanium (śmieje się). Kiedyś córkę mojego męża zagadnęłam: Maja, gdybyś chciała uciec z domu, to jak byś mamie nakłamała? Ona dziwnie na mnie spojrzała, ale już po chwili domyśliła się, że potrzebuję odpowiedzi do książki. Nie wiem, czy moje powieści spełniają jakąś terapeutyczną rolę. Ale na pewno dają nadzieję.
Pani łatwo odcina autorską „pępowinę” z książką?
Łatwo, ale uspokajam się dopiero wtedy, kiedy mnie ktoś „pogłaszcze” dobrym słowem na jej temat. Teraz często słyszę, że „Po prostu bądź” to moja najlepsza. A do niedawna jeszcze tak mówiono o „Pierwszej na liście”. Jest więc dobrze.
„Szkoła żon”, okrzyknięta polską wersją „50 twarzy Greya”, też przyniosła Pani popularność.
Kiedy przyjęłam zamówienie na erotyk, początkowo chciałam go wydać pod pseudonimem. Zawarłam z wydawcą umowę, że pod żadnym pozorem nie wolno mu zdradzać nazwiska autorki.

Więc dlaczego Pani przyjęła tę ofertę? Dla pieniędzy?
Pseudonim miał chronić przed wyklęciem mnie przez rodzinę. Myślałam tylko o tym, co powie moja mama i teść, kiedy to przeczytają. Miałam wątpliwości, czy pisać. Ale wydawca mocno mnie w tej sprawie molestował. I przekonał, że potrafię napisać erotyk. Skusiłam się więc. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie pisałam. Ja, grzeczna dziewczynka, chciałam się zmierzyć z pytaniem, czy potrafię napisać to tak, żeby nie było wulgarnie. Wydawca nie był na początku zadowolony z pseudonimu, ale w końcu zaakceptował Weronikę Snarską. I kiedy on ją zaakceptował, ja zdecydowałam, że jednak ta Snarska książek pisać nie potrafi. Powiedziałam - trudno, raz się żyje i napisałam „Szkołę żon” pod swoim nazwiskiem. Do tej pory słyszę rozbieżne opinie na temat tej powieści. Jedni mówią: o Boże, co za świństwa, inni są rozczarowani, twierdzą, że nie ma się czym gorszyć. Ale ten erotyk został w Wietnamie uznany za ważną powieść feministyczną.
Ten Wietnam jest ważny w Pani życiu.
„Szkoła żon” w ubiegłym roku reprezentowała Polskę na międzynarodowym festiwalu literatury europejskiej w Hanoi. Przyjmowano mnie tam z honorami.
Nie zgorszyła Pani Wietnamek?
W rozmowie z panią ambasador zastanawiałam się, czy moja tłumaczka nie złagodziła pewnych momentów. Usłyszałam wtedy, że jedna z pracownic ambasady przeczytała wersję polską i wietnamską. I okazało się, że tłumaczka niczego nie zmieniła. Na wietnamskim rynku księgarskim są już moje trzy książki.
Potrafi więc Pani grać na wietnamskiej duszy.
Wietnamki myślą i czują podobnie jak my. Tak samo chcą kochać i być kochane. Te różnice kulturowe są mniejsze, niż nam się wydaje. W mojej książce „Zamek z piasku” pojawia się motyw zdrady. Wietnamska czytelniczka napisała mi w mailu: Pani Magdo, książka cudowana. Ale to dziwne, że wy, Europejki, myślicie dokładnie tak samo, jak my Azjatki. I że kiedy w wasze małżeństwo wkracza trzecia osoba, to dla was też zaczyna się dramat. One chyba myślały, że my jesteśmy bardziej rozpasane. I że takie rzeczy po nas spływają.
Jest pani pisarką, ale też mamą, która odwozi i przywozi dzieci ze szkoły, gotuje, sprząta...
Sprzątać nienawidzę. To moja pięta achillesowa. Kiedy już będę bogata, zatrudnię panią do sprzątania.
Po trzynastu książkach jeszcze nie jest Pani bogata, że zapytam prowokacyjnie?
Nie narzekam, ale na Seszele jeszcze nie jeżdżę. Zarabiam tyle, ile miałabym, pracując na etacie. Wystarczy, żeby uspokoić męża, aby nie marudził, że zbyt często nie ma mnie ostatnio w domu. Przyznaję, że kiedy zbliża się deadline, to w moje życie wkrada się chaos. Syn niedawno mi powiedział, że mimo obietnicy, nie przygotowałam go na konkurs piosenki angielskiej. A ja zwyczajnie zapomniałam. I mam wyrzuty sumienia. Ale staram się być najpierw mamą, a dopiero potem pisarką.
W Pani książkach bardzo mocno występuje Trójmiasto. Ale słyszę, że inne miasta próbują nam Panią podkupić.
Tak można żartobliwie powiedzieć po niedawnym spotkaniu autorskim w Łodzi. Było cudownie. Przyszło tyle czytelniczek, że krzeseł zabrakło, część siedziała więc na dywanie. Rozmowa tak fantastycznie się rozwijała, że pewnym momencie zaczęły się namowy, żebym akcję kolejnej książki „Czereśnie zawsze muszą być dwie”, umieściła w ich mieście. Nawet zaczęłam to głośno rozważać. No dobrze, mówiłam, ale potrzebuję odpowiedniego miejsca. Proszę bardzo, jest takie miejsce i tu padła nazwa Rudy Pabianickiej. Ale nie mogę jeździć na dokumentację, ponieważ mam dzieci - przekonywałam. Nie szkodzi, zaopiekujemy się nimi - usłyszałam. Znajdziemy przewodnika damy materiały, mam świetnie zaopatrzoną bibliotekę - padały dalsze obietnice. I kiedy już zostałam przyciśnięta do muru, stwierdziłam: - no dobrze, ale tam musi być też las. Na co czytelniczka z pierwszego rzędu rzuciła: - Posadzimy.
I co pani na to?
W takich okolicznościach nie mówię nie (śmiech).

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na pomorskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto