Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

40 lat temu w Trzebnicy przyszyto pierwszą rękę

Anna Gabińska
27 października 1971 roku: zespół dr. Kocięby (trzeciej z lewej) przyszywa rękę Józefowi  Maszkiewiczowi. Nikt nie jest pewny, czy operacja się uda
27 października 1971 roku: zespół dr. Kocięby (trzeciej z lewej) przyszywa rękę Józefowi Maszkiewiczowi. Nikt nie jest pewny, czy operacja się uda Archiwum prywatne
Pierwszą udaną operację replantacji ręki w Europie przeprowadził prof. Ryszard Kocięba 40 lat temu w szpitalu w Trzebnicy. Oprócz talentu i odwagi pomógł mu w tym upór pacjenta, zwanego potem Józiem Traktorzystą, i instrumentariuszka Hilga. O historycznym zabiegu i genialnym chirurgu pisze Anna Gabińska

Nic właściwie nie zapowiadało, że to będzie najważniejszy dzień w dziejach powiatowego szpitala w Trzebnicy. Koniec października, od rana mżył deszcz. Doktor Ryszard Kocięba, lat 38, świeżo upieczony ordynator chirurgii, razem ze swoimi pomocnikami skończył właśnie planowaną operację. A tu z wypadku przywieźli 20-letniego młodzieńca, który uciął sobie piłą tarczową lewą rękę, trochę za nadgarstkiem.

- Niech mi ją pan przyszyje, panie doktorze, niech mi ją pan przyszyje - bełkotał nieprzytomny z bólu ślusarz z wrocławskiego Pafawagu. Niektórzy twierdzą, że był to robotnik z PGR-u. Nazywał się Józef Maszkiewicz i mieszkał z mamą na podtrzebnickiej wsi. Feralnego dnia miał wolne, ale od świtu ciął krejzegą drewno na opał, bo już się jesień zimna zrobiła. Jeden kawałek upadł mu na ziemię, chciał podnieść - i piła wciągnęła mu rękaw kurtki. Wrzasnął, krew chlusnęła, przybiegła matka i sąsiedzi. Kobieta zemdlała, sąsiedzi pobiegli wołać pogotowie. Józio paskiem od spodni owinął kikut, a rękę z ziemi podniósł i położył na kamieniu.
Gdy przyjechała karetka, czekał z odciętą dłonią zawiniętą w papierowy worek po cemencie. - Bez niej nie pojadę! - zagroził. Dla świętego spokoju sanitariusze wzięli ją do karetki.

Na izbie przyjęć w Trzebnicy nikt na początku poważnie nie traktował prośby poszkodowanego.

- Szefie, Chińczycy to robią, to może i my spróbujemy? - zasugerował nieśmiało jeden z czterech chirurgów, którzy godzinę później rozpoczęli z dr. Kociębą historyczną operację (dziś żyje tylko doktor Janusz Kaczmarzyk, ulubiony współpracownik profesora).

- Rrrysiu, ty dasz rradę. Ty to zrrrobisz - stwierdziła 60-letnia zakonnica Hilga z Kongregacji Sióstr Miłosierdzia św. Karola Boromeusza. Miała nie więcej niż 150 cm wzrostu, dobrze mówiła po polsku, mimo swego niemieckiego akcentu. W szpitalu od lat pomagała przy operacjach jako instrumentariuszka i widziała wielu chirurgów w akcji.

- No to gdzie to jest? - zapytał dr Kocięba. I zaczęło się szukanie odciętej ręki nieszczęsnego Józia. Leżała w worku pod kaloryferem w izbie przyjęć. Dr Ryszard Kocięba, uczeń wielkiego prof. Wiktora Brossa - który pierwszy w Polsce zrobił operację na otwartym sercu i przeszczep nerki - z czterema współpracownikami stanął na osiem godzin do pionierskiej operacji. Zszywał naczynia krwionośne, nerwy, ścięgna, mięśnie i skórę - bez mikroskopów powiększających ani szwów do łączenia tak cienkich naczyń krwionośnych. - Byłem potwornie skupiony. A gdy w końcu z tętnicy popłynęła krew, byłem strasznie szczęśliwy - mówił w wywiadzie radiowym, nagranym tydzień po zabiegu.

- Dokonał tego w szpitalu powiatowym, bez specjalistycznego sprzętu - zauważa Paweł Kocięba-Żabski, pasierb profesora, wrocławski opozycjonista z czasów PRL, dziennikarz, były radny PO (ojciec, też chirurg, wyjechał do USA). - Warunki, w których profesor musiał działać w porównaniu z poziomem chirurgii światowej, były takie, jak kamień łupany w porównaniu z włoskim odrodzeniem - podkreśla z właściwą sobie emfazą.

Od tej operacji wszystko się zaczęło. Była udaną replantacją kończyny, ósmą na świecie i pierwszą w Europie. Udaną, bo Józio Traktorzysta zrobił prawo jazdy na zawodowego kierowcę na ciężarówki. Bardziej dobitny przykład? Wypadek nic a nic go nie zmienił. Korzystał z życia pełną parą. Nie wahał się wdać w bójkę na zabawie w remizie. Wiadomo o tym, bo trafił w ręce trzebnickich lekarzy z rozciętą głową. Dostał łupnia, gdy przeganiał adwersarzy krzesłem, trzymanym w - a jakże - starej nowej ręce.

- On w ogóle czuł się przez tę przyszytą rękę bohaterem - mówi Halina Mozalewska, teraz przełożona pielęgniarek w trzebnickim szpitalu. Sama go nigdy nie spotkała, ale słyszała, co opowiadały koleżanki. Józio za kołnierz nie wylewał i chętnie się chwalił tu i ówdzie w towarzystwie, że mógł nie mieć ręki, a ma. Na zdjęciu cztery lata po operacji wygląda szykownie: kwiecista koszula i krawat. Chcieliśmy go teraz odszukać. Niestety, od kilku lat nie żyje. - Kilka lat temu zapił się na śmierć. Pomogliśmy mu z ręką, ale na głowę nie umieliśmy - mówi prof. Jerzy Jabłecki, asystent i uczeń prof. Kocięby. Pod jego przewodnictwem trzebniccy chirurdzy przeszczepili w 2006 roku rękę od dawcy. Leszek Opoka z Radomia do końca życia będzie musiał brać leki przeciwdziałające odrzutowi, ale jest szczęśliwy - ma dwie ręce. Prof. Kocięba nie dożył tego sukcesu swego zespołu.

On zmarł rok wcześniej na chorobę nowotworową. Wcześniej miał wylew. - Po nim dostał niedowładu ręki, ale tak ją rehabilitował, że jeszcze wrócił do operowania - opowiada prof. Jabłecki.

Przypadek Józia Traktorzysty doprowadził do utworzenia już rok później - w 1972 - Instytutu Replantacji Kończyn w Trzebnicy. - Matka go do tego dopingowała - opowiada Kocięba-Żabski.

- Była bardzo ambitną kobietą. Zobaczyła w nim talent, stwierdziła: to jest ten zawodnik, na którego warto postawić i zrobiła wszystko, żeby doszedł jak najdalej.

Lidia Kocięba, lekarz anestezjolog, całe ich wspólne życie pomagała mężowi w karierze. W latach 70. opracował technikę przyszywania w miejsce utraconego kciuka drugiego palca stopy. W połowie lat 80., jako pierwszy w Polsce, odniósł sukces przy replantacji całej stopy. Artykuły redagowała żona, a na zjazdy i kongresy naukowe jeździł z nim dr Janusz Kaczmarzyk. Prof. Kocięba nie wymawiał dobrze "r" i nie lubił wygłaszać odczytów. Dr Kaczmarzyk go w tym wyręczał. Przez długie lata ośrodek w Trzebnicy był bezkonkurencyjny w replantacjach. Teraz robią je też chirurdzy w Szczecinie i Poznaniu. Ale Trzebnica mimo utraty instytutu i roli powiatowego szpitala ciągle się liczy.

Prof. Kocięba był fantastycznym chirurgiem - to powtarzają wszyscy. U swego mistrza Wiktora Brossa we Wrocławiu nauczył się sztuki operowania brzucha, klatki piersiowej, głowy. - Chirurg musiał wtedy umieć zoperować wszystko, i to w jak najkrótszym czasie, bo nie było tak dobrych środków znieczulających, jak teraz - tłumaczy prof. Jabłecki. - Słabo znieczulony pacjent mógł po prostu umrzeć z bólu.

Dlaczego zdecydował się na porzucenie Wrocławia i Akademii Medycznej na rzecz nic nie znaczącego wówczas szpitala w niewielkiej Trzebnicy? - Chciał iść gdziekolwiek, byle na swoje - tłumaczy Kocięba-Żabski. Na akademii we Wrocławiu, podobnie jak na Uniwersytecie Lwowskim, gdzie przed II wojną światową prof. Bross kierował kliniką chirurgii, panowała wówczas żelazna hierarchia. Główny operator był bogiem stołu operacyjnego. Inni operatorzy, asystenci i wolontariusze awansowali tylko wtedy, gdy zwalniało się miejsce. Ktoś odchodził do innego ośrodka lub... umierał. Głównym operatorem zostawało się najczęściej w wieku lat 60., gdy ręce zaczynały się po prostu trząść. Konkurs na ordynatora chirurgii w Trzebnicy wygrał trochę przez znajomości. Dzięki polowaniom.

Sam pochodził z Przemyśla, z niezbyt zamożnej rodziny. Myślistwo kojarzyło mu się ze starym sportem ziemiaństwa. Przez wiele lat był członkiem koła łowieckiego Knieja w Trzebnicy.

- Na polowaniach poznał niejakiego Drożdża, ówczesnego pierwszego sekretarza Komitetu Centralnego w Trzebnicy - opowiada Kocięba-Żabski. - Nie ma co ukrywać, dzięki niemu wygrał konkurs.

Ale szybko pokazał swój talent. Może pomógł mu upór Józia Traktorzysty, zachęta siostry Hilgi. Na pewno wsparcie żony. Wszyscy mówią, że był człowiekiem z charyzmą. - Znam kilku chirurgów i ci wielcy rzeczywiście tak mają - mówi Kocięba-Żabski. - To, na czym się znają, robią naprawdę dobrze. Ale nie stosują się do konwenansów. Gdy im się chce, są duszą towarzystwa. Nie mają ochoty się odzywać - milczą.

Halina Mozalewska, przełożona pielęgniarek w trzebnickim szpitalu, pamięta profesora, gdy pracowała jako pielęgniarka na oddziale chirurgicznym. Gdy szedł, widział wszystko. Patrzył pod nogi, ale widział też sufit. Jak dopatrzył się pajęczyny w kącie, robił uwagę tonem spokojnym, ale szło w pięty. Nie daj Boże, żeby pielęgniarka nie miała na sobie mundurka w całości w wymaganym przez niego kolorze niebieskim. Albo którejś brakowało czepka.

- Ale też umiał pochwalić, gdy coś zostało dobrze zrobione. Do nas wszystkich mówił per pani. Gdy ktoś chciał go o coś poprosić, szedł do jego gabinetu. Nigdy nie odmawiał - podkreśla.

Wprowadził pomysł puszczania muzyki podczas operacji. Zupełnie nowatorski. U Brossa na pewno nie było takiego luzu.

- Najbardziej lubił płytę Mieczysława Fogga "Pieśń o matce" - wspomina prof. Jabłecki. Prof. Kociębę znał z domu rodzinnego. Ojciec Jabłeckiego i Kocięba (wraz z małżonką, bo dla niego nauczyła się strzelać) należeli do Kniei i chodzili na polowania. W 1976 roku został jego asystentem.

- Słuchaliśmy "Pieśni..." podczas operacji w kółko, aż gdzieś zaginęła i nikt nie umiał jej znaleźć - uśmiecha się prof. Jabłecki. Teraz uczniowie prof. Kocięby, czyli magicy z Trzebnicy, dbają o zróżnicowany repertuar: Ennio Morricone na zmianę z Pink Floydami i kto co lubi.

Operował godzinami, a spał chwilę, lecz intensywnie: między zabiegami z nogami na drugim fotelu, czasem na skrzyżowaniu na światłach. Naprawdę odpoczywał w lesie na polowaniach. I na rybach.

- Miał właściwie te dwie pasje: chirurgię, potem długo długo nic, myśliwstwo i wędkarstwo. O niczym innym nie chciał rozmawiać - wspomina prof. Jabłecki.

Cenił ludzi podzielających te pasje. Maciej Paruzel, teraz chirurg specjalizujący się w hirudoterapii, czyli leczeniu pijawkami, wspomina, że do Trzebnicy dostał się dzięki temu, że wiedział, gdzie można złowić szczupaki, liny i miętusy. Po studiach zaczął robić specjalizację z pediatrii, bo pod tym warunkiem przyjęli go do pracy w Brzegu Dolnym. Po dwóch latach stwierdził, że katary dziecięce i zapalenia oskrzeli go wykończą. Wysłał więc w ciemno 35 podań do wszystkich znanych mu szpitali na Dolnym Śląsku, gdzie mógł być chirurgiem. Został zaproszony na rozmowę do Trzebnicy.

- Co pan umie z chirurgii? - zapytał prof. Kocięba i zamienił się w słuch, a wraz z nim inni członkowie licznie zebranej komisji rekrutacyjnej. - Nic, ale chciałbym się tu nauczyć dobrej chirurgii - uśmiechnął się młody lekarz.

- A co pan w ogóle umie? - groźnie zmarszczył brwi prof. Kocięba. - Wędkować - odparł promiennie niedoszły pediatra. No i niespodziewanie się okazało, że miejsca, w które od pięciu lat Paruzel chodzi na szczupaki, liny i miętusy, są w ogóle nieznane profesorowi.

- Koniec rekrutacji - ogłosił profesor kolejce za drzwiami. A do komisji: - Wpiszcie mu zatrudnienie na czas nieokreślony. Teraz choćby płakał, to ja już go nauczę posługiwania się skalpelem - zapowiedział.

Każdej swojej pasji poddawał się profesor całkowicie. Polował, więc miał całe kolekcje broni: dubeltówek, sztucerów, flint i boków.

- Bok to też dubeltówka, ale z lufami ustawionymi pionowo - tłumaczy Kocięba-Żabski. Zapewnia, że do 17. roku życia był pewien, że w każdej rodzinie myśliwstwo jest otaczane takim kultem, jak w jego domu.

- U nas wszędzie wisiały na każdej niemal ścianie parostki, czyli różki kozłów i saren - opowiada. I poroża byków, czyli samców jeleni. Dziczych skór na podłogach też było multum. A nawet powypychane z groźnym układem szczęk ryby drapieżne. Ojczym nigdy go nie zachęcał, by poszedł na medycynę, by został w przyszłości chirurgiem.

- Może szybko zobaczył, że nie mam zdolności manualnych i dał sobie spokój - przypuszcza Kocięba-Żabski. I przypomina, jak ojczym dał mu zadanie: zawiązać na samochodzie 12 sprytnych pętli, by potem zawiesić na nich za skoki upolowane zające. - Jemu zawiązanie tych 12 pętli zajęło może 30 sekund, ja się potem męczyłem 9 godzin - śmieje się.

O ile profesor był wspaniałym lekarzem, to był strasznym pacjentem. Nie pozwalał sobie zrobić szczepionki albo zastrzyku. Bał się bólu.

- A poza tym w medycynę poza chirurgią słabo wierzył - mówi Kocięba-Żabski. - Leczenie tabletkami i proszkami uznawał za hochsztaplerkę. Według niego ktoś albo ma silny organizm, albo nie. I nic mu nie pomoże. Po prostu: dziej się, wolo Boża.

Gdy już musiał pozwolić zajrzeć sobie do jamy ustnej dentystce, łapał ją za rękę i mówił: - Jak zaboli, połamię! I wcale nie żartował.

Z rakiem nie wygrał i w 2005 roku przeniósł się, jak mawiał, do krainy wiecznych łowów.

Gdyby nie jego geniusz i to, że wychował w Trzebnicy swoich uczniów (teraz zespołem kieruje prof. Jabłecki), być może 12-letni teraz Dominik Modrzejewski spod Łodzi straciłby na zawsze rękę, którą wyciągał cztery lata temu szmacianą smycz swego psa z pralki. Wtedy rękę przyszył mu Adam Domanasiewicz, kolejny z trzebnickich chirurgów. Dostał po szefie kolekcję fajek z wrzośca australijskiego. Operuje, a odpoczywając, czasem popala.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Michał Pietrzak - Niedźwiedź włamał się po smalec w Dol. Strążyskiej

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dolnoslaskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto