Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Zmarł genialny artysta związany z Legnicą - Ryszard Kaja

Robert Migdał
"Dzisiaj, 17 kwietnia, o godzinie 5.45, Ryszard odszedł w świat aniołów, które kreował całe swoje życie artystyczne. Rodzina" - taki wpis pojawił się dzisiaj na Facebooku artysty. Ryszard Kaja, artysta, autor setek plakatów, zmarł dziś rano. Oto jedna z ostatnich rozmów z artystą, którą przeprowadził Robert Migdał, dziennikarz "Gazety Wrocławskiej"

Scenograf teatralny, autor kostiumów, malarz, rysownik, grafik, plakacista, projektant wnętrz... Ryszard Kaja - człowiek orkiestra.
Och, jeśli człowiek orkiestra to z banalnej orkiestry dętej, lekko nadętej (uśmiech). Idę sobie przez świat i trąbię o tym na prawo i lewo swymi pracami, a że nie umiem do końca namalować tego, co bym chciał, wciąż rzucam się w nowe i uczę się nowego. A jak wskakuję w nowe, to wpadam po uszy, bardzo się angażuję. Najdłużej tkwiłem w teatrze. Teatr mnie zauroczył, ale gdy dzisiaj patrzę na to, co w teatrze zrobiłem, to tylko z kilku spektakli jestem zadowolony. Zdecydowanie z teatru było mi najtrudniej odejść, ale musiałem uciekać przed rutyną, która bardzo niszczy.

A z czego było najłatwiej zrezygnować?
Z projektowania wnętrz - to absurdalne zajęcie, gdzie komuś narzuca się własny styl. Gorzej: trzeba się znać na architekturze, trzeba umieć liczyć centymetry, dodawać te małe cyferki, a ja mam problem, by dwie równoległe namalować.

Teraz zajmuje się Pan plakatem.
Plakat mną zawładnął, ale wiem, czuję to, że i z plakatu kiedyś, za chwilę, zrezygnuję. Ja nie jestem ani scenografem, ani dekoratorem, ani plakacistą - ja po prostu lubię tworzyć, lubię malować, malarskie były moje scenografie i malarskie są moje plakaty.

Cały czas jest Pan w ruchu - i w twórczości, i w życiu. Niespokojna dusza?
Jestem obieżyświatem, wojażerem, włóczykijem. Tak jak lubię malować, tak lubię podróżować. Lubię być w miejscach innych. Niczym stara gąbka nasiąkam tym wszystkim, co wokół mnie. Odżywam. Moje liczne, długie zazwyczaj wyjazdy, wybudzają mnie z rutyny i marazmu. Bo spojrzenie malarza jest chyba stopione z jakością jego odczuwania. Więc wożę, jak wielbłąd, ze sobą cały warsztat: mam farbki, kredki, pędzelki, i nieznośnie ciężkie kilogramy papierów. I maluję, szkicuję, notuję to, co wokół mnie nowego, a wszystko mnie inspiruje, zdumiewa. Pobyt w nowym miejscu stwarza, że wszystkie zmysły się wyostrzają, wszystko jest inne, cudownie inne, zapachy, smaki, kolory. Inne są zwyczaje, inna muzyka, kurz jest inny, i światło jest inne.

Mówi Pan, że teatr Pana najbardziej zauroczył. A czym konkretnie? Ludźmi? Atmosferą? Tym, że na chwilę, wieczorem, człowiek może się przenieść w inny świat? Tworzyć kawałek innego świata? Rozbudzać wyobraźnię?
Nie umiem na to pytanie odpowiedzieć nie unikając banału. Teatr jest jak opium, szczególnie świat teatru za kulisami omamia niczym najprzedniejszy narkotyk. Jako widz coraz rzadziej chadzam do teatru, bo po zaprojektowaniu grubo ponad 100 scenografii, zbyt bardzo jestem skupiony, mimowolnie, na tym, jak spektakl jest zrobiony. Bardzo lubię teatr, a poznałem go jako dzieciak. Ojciec Zbigniew był scenografem. Doskonale pamiętam makietę dekoracji do „Człowieka z La Manchy”- wielkie malowane na czarno pudło, a w nim niczym w bajce poukładane elementy scenografii, wśród których niestety także fragmenty moich zabawek. Ojciec, tworząc, używał wszystkiego, co mu w ręce wpadło. Pamiętam, że byłem wściekły, ale pamiętam też, że gdy siedziałem na widowni, z drżeniem zachwytu wyszukiwałem swoich elementów w gąszczu dekoracji. Później to uczucie dominowało podczas tworzenia dekoracji i kostiumów - świat pracowni teatralnych ma w sobie coś z gęstych, magicznych pracowni alchemicznych. Jeszcze nie tak dawno były w teatrach całe rzesze fachowców, od których nic tylko uczyć się. Każda premiera była pełnym emocji wydarzeniem, które elektryzowało wszystkich: obsługę, pracownie, gdzie tworzyło się dekoracje i kostiumy, realizatorów i wykonawców. Dzisiaj, niestety, rozrosły się administracje a pracownie, jeśli w ogóle istnieją, są skandalicznie zredukowane i przetrzebione.

Teatr się zmienił?
I to zmienił nagle, wraz z nadejściem nowej ekonomii, nowej biurokracji. Zmieniła się moda, estetyka. Nie mówię, że dzisiejszy teatr gorszy, w żadnym razie, on jednak jest inny, nie mój. Dzisiaj powstają wypracowane w szczególe, niekiedy imponujące, zapatrzone w filmowe fajerwerki „produkcje”- nawet realizatorzy tak nazywają każdą nową premierę, a kiedyś powstawały spektakle, czasem lepsze, czasem gorsze, ale nasycone emocjami. Dzisiaj często dekoracje zamawia się poza teatrem, akt tworzenia jest zredukowany do aktu wyprodukowania, i nie ma miejsca na wątpliwości, poszukiwania. Kiedyś, gdy podnosiła się kurtyna, wiedziałem w oka mgnieniu czy scenografie projektował Kilian, Kantor, Olko, a dzisiaj wszystkie dekoracje sobie podobne. Teatr autorski, w moim przypadku malarski, ustąpił jako niemodny, nastały czasy technicznych, minimalistycznych scenografii, gdzie jedna dekoracja podobna do drugiej i nie sposób się domyśleć, kto ją zaprojektował. W tym nowym teatrze się nie umiałem odnaleźć, bo ja chyba, zastanawiając się nad pańskim pytaniem, chyba najbardziej zachwycony byłem możliwością tworzenia przy pomocy ogromnej rzeszy wspaniałych fachowców wielkich trójwymiarowych obrazów na scenie.

Wspomina Pan tatę, scenografa. Miał duży wpływ na Pana artystyczną drogę. A mama - kim była, co robiła?
Ojciec był i scenografem, i przede wszystkim znanym i uznanym grafikiem, ale bardzo chorował, długie lata, w pamięci utrwalił mi się obraz ojca obolałego, który skrywał cierpienie pod płaszczem niezrównanego humoru i dowcipu. Był bardzo zdolny. Moja matka, Stefania, nie była aż tak zdolna. Była zmęczona życiem i przygnieciona troskami, których los jej wrażliwości nie oszczędził. Była ceramiczką i malowała nieco nostalgiczne obrazy, w których szukała ukojenia. Ale myślę, że to ona i jej mozolne, pełne pasji do sztuki podejście, było dla mnie ważniejsze, na pewno cenniejsze. To ona była artystką, choć nie miała talentu ojca, który jednym maźnięciem potrafił namalować wszystko to, co chciał. Była, jest, bardzo ważną dla mnie osobą - bez niej byłoby mi znacznie trudniej być sobą.

Teraz zawładnął Panem plakat - bardzo rozpoznawalne są prace z serii „Plakat-Polska”. Skąd wziął się pomysł?
Pomyślałem, że może warto przywrócić do łask plakat turystyczny, który de facto umarł. Mój ojciec namalował niegdyś kilka plakatów z serii „Poznaj piękno Wielkopolski”, ja postanowiłem iść krok dalej i opowiedzieć o kraju, który zjechałem wzdłuż i wszerz bom głodny nowych obrazów włóczykij, jak już mówiłem. Przeciętny człowiek nie jest specjalnie ciekaw świata, a ja zawsze lubiłem włóczęgę, a jest w tym naszym, niekiedy irytującym politycznie, kraju mnóstwo piękna. Takiego zwykłego, nienapuszonego. Ja lubię w Polsce to, co często jest pogardzane, ni nizina, ni wyżyna, wsie potargane wierzbami, lasy grzybne. Lubię nasze ceraty w kratkę, włosy ondulowane. Ba, nawet potworne klapki z białymi skarpetkami. A nie lubię pretensjonalnej gonitwy, by dorównywać innym i innych naśladować. Wolę bar mleczny niż kolejną pizzerię. Dziwak jestem. Zapragnąłem by o tej mojej, karmionej wspomnieniami, Polsce opowiedzieć. Pomysłem moim zainteresowali się Joanna i Krzysztof Marcinkiewiczowie, prowadzący wrocławską galerię plakatu i wydający mnóstwo plakatów. I zaryzykowali. Piszę zaryzykowali, bo na początku były bodaj tylko dwa projekty i dużo opowiadanych pomysłów, ale nikt, nawet ja, nie wiedział, jakie powstaną plakaty. Kilka osób odmówiło mi współpracy tłumacząc, że pomysł szatański, zbyt rozbuchany, nie jest modny, nie jest komercyjny, zbyt prywatny...

Nie mieli racji. Plakaty okazały się sukcesem. Od jak dawna je Pan maluje?
Pierwszy plakat - Wrocław - powstał chyba w 2014 roku. Teraz tych plakatów jest ponad 140. Czas kończyć, zebrać wszystko razem, do każdego plakatu dodać opowieść i wydać jako książkę. Będzie miała wiele cech pamiętnika.

Według jakiego klucza dobiera Pan miejsca do splakatowania?
Z jednej strony chcę, by ta seria dosyć sumiennie o kraju opowiadała, więc pilnuję, żeby były i góry, i doliny, i rzeki, i jeziora, miasta większe, wielkie i malutkie, by były wioski i zakamarki, by było jak najwięcej świata kultury, muzyki, teatru. By były miejsca związane z literaturą, którą cenię bardzo. I przyroda, zwierzęta i ptaki duże i małe. Ornitologiem kiedyś chciałem zostać. I o zwyczajach chciałem opowiedzieć, nawykach, o tradycji, i by było trochę historii i jak najmniej polityki, która śmierdzi. Dostaję ogromną liczbę próśb, by kolejne miasta, miasteczka umieszczać, ale ja chcę, by ta seria była moim prywatnym przewodnikiem po kraju. To ma być taki mój osobisty bedeker karmiony wspomnieniami.

Ale nie tylko te plakaty Pan tworzy. Też do wydarzeń artystycznych - jak do Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Plakaty filmowe też? Reklamowe?
A owszem. Lubię pracować dla teatrów, i tych wielkich, i malutkich offowych, często też maluję plakaty do różnych koncertów, wystaw, spektakli. Współpracuję także z Łukaszem Piętą i powstaje cykl plakatów do niszowych spotkań filmowych i bardzo lubię te serie - tematy są cudowne. Np. „Nunsploitation” - wieczór filmowy o opętanych zakonnicach , „Viva Diva”, „Czeska telenowela” i inne. Ale, niestety, nie są to plakaty filmowe - polscy dystrybutorzy zapatrzeni są w amerykańskie, odrażające w swej dosłowności afisze i wolą je niż kontynuację polskiej tradycji plakatu. Zero finezji, zero pomysłu plastycznego, tylko ekonomia, portfel i portret, morda aktora, który ma przyciągnąć tłumy. Niestety i teatry zaczynają się zarażać tą modą: zdjęcie bowiem daje im złudzenie, że plakat jest nowoczesny, a teatry dzisiaj za wszelką cenę chcą być nowoczesne, jakby nie zauważali, że fotografia ma około 200 lat już. Dzisiaj technika pomaga i łatwiej zrobić poprawne technicznie zdjęcie i jeszcze łatwiej wklepać literki komputerowe. Samemu można stworzyć plakat i ulec złudzeniu, że powstaje arcydzieło, które, niestety, najczęściej plastycznie jest nikczemne. Nie jest ważne, że taki plakat jest miałki intelektualnie, tandetny plastycznie. No ale dyrektorzy są bardzo podnieceni, że mogą współuczestniczyć w tworzeniu plakatu, który i tu trzeba przyznać rację i tak przyciągnie widza, bo i widz jest dzisiaj mało wybredny. Całe szczęście na zachodzie powoli, bo powoli, ale odchodzi się od tej konwencji. Być może i w Polsce znanej na całym świecie z fenomenalnego polskiego plakatu filmowego i teatralnego za chwilę i my powrócimy do swych korzeni. Na razie jednak mam małe szanse, by dostać zlecenie na ambitny plakat filmowy.

Od kilku lat mieszka Pan we Wrocławiu, ale wrocławianiniem z urodzenia nie jest.
Urodziłem się w Poznaniu, tam studiowałem, tam pracowałem - m.in. przez wiele lat byłem scenografem Teatru Wielkiego w Poznaniu. Potem pojechałem do Łodzi, przelotem Warszawa, Szczecin, znowu Poznań, gdzie byłem lata głównym scenografem opery i w końcu miłością gnany zawitałem do Wrocławia. I osiadłem, i dom stworzyłem, popijam kawkę z filiżanki i w domu tym jestem bardzo szczęśliwy, ale teraz przeprowadzam się do Legnicy...

Czemu porzuca Pan Wrocław na rzecz Legnicy?
Im starszy jestem, tym cichszy. Oj, kiedyś brylowałem, lubiłem szum, jazgot, to bycie, bywanie, teraz wolę ciszej, teraz wolę być skupiony na malowaniu, na byciu w domu. Do tego, z czasem pogodziłem się z sobą i lubię z sobą być, ze swoimi wadami i przywarami, dziwactwami i wiem, że ja jestem bardzo małomiasteczkowy. Już od dawna myślałem, by przenieść się do Wolsztyna, ale w końcu zdecydowałem się na Legnicę. Oczywiście jest w tym trochę przypadku - byłem w Legnicy z okazji „Satyrykonu” i zobaczyłem atrakcyjne lokum w atrakcyjnej cenie i zdecydowałem się. Teraz trzeba remonty zrobić i to jest ciemna strona tego jasnego pomysłu (uśmiech).

Kiedy skończy Pan serię plakatów z Polski, wyda książkę z nimi, to co dalej? Jakie są Pana artystyczne plany?
Nie wiem, ale na pewno będę nadal malował swój dziennik, w którym będą zwyczajne codzienne troski i szczęśliwości każdego dnia.

Jakie ma Pan pasje pozamalarskie? Poza artystyczne? Co Pana fascynuje?
Bardzo lubię gotować, być wśród garów parujących, w których bulgoczą zapachy i kolory. Ale, niestety, poza zupą pomidorową i kaczką nadziewaną rodzynkami, skórkami pomarańczy i jabłkiem, to większość moich dań choć ładna, to często jest niejadalna (uśmiech). Jestem niecierpliwy, nie chcę trzymać się receptur, kombinuję, kreuję kolorami się kierując… Ech, chyba kiepski ze mnie kucharz, no ale co z tego. Gotowanie sprawia mi wielką przyjemność. Poza tym zbieram stare zdjęcia, takie tekturkowe, godzinami lubię patrzeć, jak zatrzymał się czas… Jak Pan widzi, muszę pana rozczarować - moje życie jest bardzo banalne, nic w nim efektownego, efekciarskiego. Ale najbardziej lubię wsłuchiwać się w czyjeś opowieści.

Kolekcjonuje je Pan?
Często są tematem moich obrazów, jak w cyklu „Opowieści ciotki Józki”. Opowiem Panu, jak na Białorusi jechałem sobie podmiejską kolejką. Dwie mocno starsze panie ofuknęły młodą dziewoję, co nie raczyła ustąpić mi miejsca, a na Białorusi wciąż jeszcze starsza osoba ma poważanie. Więc przysiadłem naprzeciwko babć i tak od słowa do słowa zaczęliśmy rozmowę. Ta tęższa parzyła cały czas przez okno wyraźnie zachwycona łanami łubinów, a chudsza, z chustką na głowie, z rękoma splecionymi cały czas jak do modlitwy opowiadała o tym, jakie to jej życie było przykre - mąż był zły, pił i bił, codzienność była bolesna, a córka butna za nowoczesnością pognała do miasta i o rodzinie niemal zapomniała. Ale nagle mąż tej pani zapił się na śmierć, córka przyjechała na pogrzeb i pojawia się często i teraz dni są pogodne i błogo ciche, i codziennie, jak pogoda i zdrowie pozwolą ona jeździ kolejką na dacze pod swe miasteczko, gdzie ma kurki, grube zadowolone koty, kolorowe kwiaty i jabłonkę z pysznymi owocami. Powiedziałem: „Och, to teraz nastały dla pani dobre dni, życie się do pani uśmiechnęło”. A ona na to: „Tak, to prawda , ale przyszła starość...”. Dla takich chwil warto podróżować i warto słuchać. W swych pracach staram się tę zwyczajność cudzych opowieści utrwalić, tę codzienność oswoić. Nie ma wiedzy, nie ma rzemiosła, które by mogło zastąpić przeżycie.

A jakie są plusy, a jakie minusy życia artysty?
Myślę, że to XIX wiek zostawił nam w spadku mocno wyolbrzymioną rolę artysty. Artyście wszystko wolno i wszystko mu się wybacza. Trochę bez sensu, ale ze wstydem muszę przyznać, że niekiedy korzystam z tego nimbu i dzięki temu, że jestem odbierany jako artysta, mogę być nieco bardziej swobodnie sobą. To niewątpliwy plus - wybacza mi się więcej niż innym. Ale minusem jest, że najczęściej odgrywam rolę małpy, jestem klownem ubarwiającym codzienną szarugę tym, co nie mają odwagi wyjść poza ustalone granice. Nie przeceniałbym jednak roli artysty. Umiejętność postrzegania, przeżywanie, uważne widzenie to cechy ludzi wrażliwych, niekoniecznie artystów, którym często niesłusznie te cechy się przypisuje. Podobnie z wnikliwym, precyzyjnym myśleniem, bo to także nie jest wśród artystów popularna cecha, choć wielu konceptualistów by się ze mną nie zgodziła. Akt tworzenia, malowania, pisania to rzecz wtórna, oparta na rzemiośle... Rozmawiał Robert Migdał

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na legnica.naszemiasto.pl Nasze Miasto