Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wielkanoc 2019. Tradycje i obrzędy świąteczne na Dolnym Śląsku. Przeczytaj!

Hanna Wieczorek
Muzeum Etnograficzne Wrocław
Przyjechali tutaj 74 lata temu. Z różnych stron Polski, Kresów, ale też Rumunii, Bośni, Francji i Belgii. Obok nich zamieszkali Łemkowie przymusowo przesiedleni w ramach akcji „Wisła”. I polityczni emigranci z Grecji. Przywieźli ze sobą różne tradycje i zwyczaje.

Józef Herbut urodził się we wsi Grabasznica pięć kilometrów od Serbca, powiat Prnjavor. Kiedy miał dwanaście lat, przyjechał z Bośni z rodziną na Dolny Śląsk. Osiedlilł się niedaleko Bolesławca i pozostał tu na dobre. Ożenił się z panną z Wielkopolski i bardzo się zdziwił, kiedy na wielkanocnym stole zobaczył żurek.
- U nas żurku nie było - tłumaczy. - Może dlatego, że biały barszcz jedliśmy na co dzień, tak dwa w tygodniu, więc chcieli się pozbyć go na święta.

Kosz, a w nim pełno jedzenia

Józef Herbut śmieje się, że polska Wielkanoc w Bośni właściwie niczym się nie różniła od tej, którą znamy. Szło się do kościoła, wracało i zasiadało z rodziną do wielkanocnego śniadania.
- Nie pamiętam, o której wychodziliśmy do kościoła - mówi. - Na ścianie nie wisiał żaden zegar, ojciec miał zegarek w kieszonce, ale jak wracaliśmy, to słońce było już wysoko na niebie, więc nie mógł to być wczesny ranek.
Pod kościołem było strzelanie, nie, nie z broni palnej. Stało tam specjalne urządzenie i każdy mógł strzelić, tylko trzeba było jakiś grosz zapłacić.

- Ten, który obsługiwał tę machinę, pozwalał wtedy nacisnąć na przycisk i huk był, jak wystrzał z dubeltówki - opowiada. - U nas dzisiaj strzela się na sylwestra, w Bośni strzelaliśmy na Wielkanoc i nikt się temu nie dziwił. Nie wiem, czy to jeszcze z Galicji się wywodził ten zwyczaj, czy może przejęliśmy go od Serbów, wśród których mieszkaliśmy.
Śniadanie było wystawne, mama kilka dni przed Wielkanocą krzątała się po kuchni, by nadążyć z przygotowaniami. Wzdycha, że do dzisiaj pamięta smak specjalnego, suszonego serka, podawanego raz w roku. Właśnie na Wielkanoc.

Przygotowanie serka było pracochłonne. Bo najpierw wlewało się do garnuszka ogrzane kwaśne mleko, gotowało je, potem mocno odciskało serwatkę i tak przygotowany serek kładło się na jedną deseczkę, a drugą przyciskała drugą, na to jeszcze trzeba było położyć kamień, żeby serek był dobrze sprasowany.
- Serek był może 15 centymetrów długi, z 10 szeroki i tylko ze 3 centymetry gruby - opowiada Józef Herbut. - Taki płaski wychodził.
Jak postał między tymi deseczkami dwa, trzy dni, wyjmowało się go ostrożnie z woreczka, kładło na deseczce i ten twardy, mocno
już zbity serek umieszczało się nad piecem, żeby tam się suszył. Serek w kształcie serca był ozdobą wielkanocnych koszyków.

- Bo wie pani, wtedy to nie było takie symboliczne święcenie, mały koszyczek - tłumaczy. - Kosz był taki, żeby starczyło jedzenia na całe święta. Obowiązkowo jadło się to, co się oświęciło.
I wylicza: W koszu był więc specjalny serek w kształcie serca, były jajka, dużo jajek, jedno obrane, reszta nieobrane. I obowiązkowo kiełbasa oraz szynka suszona, własnego wyrobu, bo wędliny się nie kupowało. Pieniędzy na to nie było, więc starano się mieć wszystko własne.
- Jeszcze specjalna drożdżowa babka - podpowiada żona.

- Tak, a do tego masło w jakimś pojemniczku, obowiązkowo chrzan i sól - dodaje Józef Herbut.
Kiedy rodzina wracała z kościoła, ojciec brał oświęcone i na duży talerz kroił serek, jajka na cztery kawałki, szynkę, kiełbasę. Taka mieszanka była na talerzu. A mama w tym czasie gotowała kawę zbożową.
- Nie było tak, że wszystko do barszczu było wrzucane, myśmy to jedli na sucho - opowiada Józef Herbut. - A do tego mieliśmy białą kawę zbożową z cykorią, która dawała trochę goryczki. Nie pamiętam, żeby była naturalna kawa w naszym domu. Kawa się przydawała, bo wielkanocny serek trochę suchy był.
Po śniadaniu były ciasta i ciasteczka, a dzieci ciągnęło do pisanek.

Pisak do wosku jak długopis

- Pisaliśmy je już w piątek, a może nawet czwartek - wspomina Józef Herbut. - Tato przygotowywał specjalny, metalowy pisak z drewnianą rączką. On pisze tak, jak długopis, oczywiście trochę grubsze były te kreseczki.
Ten wosk się nanosiło na białe jajko gotowane, robiło się różne wzorki, jakieś kwiatki, kółka, „według zdolności”, potem wkładało się do farby z gotowanych łupin cebuli, na 10-15 minut. Zafarbowane jajko przygrzewało przy świecy, żeby po-zbyć się wosku. Kiedy wytarło się ten wosk jakąś szmatką, pojawiały się bielutkie wzorki, „bo co było pod woskiem, to farba tego nie zakryła”.
- Próbowaliśmy sił, która mocniejsza
- śmieje się Józef Herbut.
- Trzeba było umieć trzymać, bo od strony szpica jajko jest mocniejsze, jak się uderzyło od tyłu, tam jest dołeczek, to skorupka musiała ulec zniszczeniu.
Wielkanocny poniedziałek nie mógł się obejść bez oblewania wodą. Tyle że wodą nie szafowano.
- Bo po wodę musiałem iść z garnkiem czy małym wiadrem do źródełka, do wąwozu
- wyjaśnia Józef Herbut. - Mieliśmy dom na górze, gdzie nie można było wybudować studni i miałem po tę wodę iść na dół jakieś trzysta metrów. Wodę się oszczędzało.

Obyczaje nie są skansenem

Etnograf Marta Derejczyk jest przekonana, że stare tradycje najłatwiej możemy odnaleźć w świątecznych zwyczajach.
- To jest takie wyjątkowe, że ludzie są trochę bardziej konserwatywni w świętowaniu - wyjaśnia. - Święta, takie jak Wielkanoc czy Boże Narodzenie, nie ujednoliciły się tak bardzo. Oczywiście zmieniły z czasem, wiadomo, nie jest to zakonserwowane jak w skansenie. Ale jeśli się szuka czegoś starego, często można to odnaleźć w obrzędowości wielkanocnej i bożonarodzeniowej. Choćby pojedyncze elementy, takie jak jakaś potrawa.
Jeśli dobrze poszukamy, to i na dolnośląskim wielkanocnym stole znajdziemy takie właśnie potrawy. Na przykład górale czadeccy i niektórzy re-emigranci z Rumunii obowiązkowo podają sałot.
To zupa na wywarze z sałaty, która zastępuje dobrze nam znany żurek. Do jej przygotowania potrzeba nam: dwóch główek świeżej sałaty, litra wody, 1,5 łyżki masła, łyżki kaszy kukurydzianej i odrobinę śmietany.
Sałatę należy porozrywać, wodę zagotować, na osolony wrzątek wrzucić sałatę, gotować 7-8 minut. Teraz zabieramy się do przygotowania zasmażki: rozgrzane masło, trzeba zasypać łyżką kaszy kukurydzianej i chwilę razem podsmażyć. Wystarczy dodać zasmażkę do zupy, wlać kleks śmietany i zagotować.

W Bukowinie Rumuńskiej sałot podawano zawsze z mamałygą.

W domach Dolnoślązaków, którzy przyjechali tu z Rze­szowszczyzny, zamiast żurku może znaleźć się chrzanówka. Do jej przygotowania potrzeba nam: okrawków wielkanocnych mięs (szynki, wędzonki, kiełbas), wywaru z włoszczyzny albo szynki, 4 ziemniaków, cebuli, korzenia chrzanu, 3 ząbków czosnku, butelki żuru lub serwatki, łyżki mąki, kubka śmietany, filiżanki świeżo utartego chrzanu, 6 jajek na twardo, dwóch szczypt majeranku oraz rozmarynu.

Mięso trzeba wrzuć do wywaru, dodać korzeń chrzanu, pokrojone ziemniaki, czosnek, cebulę. Gotować, aż ziemniaki zmiękną, potem zalać chrzanówkę żurem lub serwatką, doprawić mąką ze śmietaną. Zagotować, odstawić, dodać utarty chrzan i rozgnieciony ząbek czosnku.
Do gotowej zupy wkłada się pokrojone jajka, a na koniec chrzanówkę należy posypać majerankiem i rozmarynem.
Inne tradycyjne potrawy przyjechały do nas z Mazowsza. Na przykład mieszanina, którą tradycyjnie podaje się do żuru. To mieszanka różnych dość drobno pokrojonych wędlin, jajek gotowanych na twardo i chrzanu. Ci, którzy pochodzą z Podola, nazywają mieszaninę potrawą królewską lub dworską i niekiedy zalewają ją rzadkim żurem.
Zwyczajem wileńskim szynki powinno się zapiekać w cieście chlebowym, natomiast u przesiedleńców z Podtatrza szynki gotuje się w wywarze z kiszonej kapusty. Można też podać na stół wielkanocny wielki, zapiekany udziec z mocno zarumienioną skórką, która często bywa zdobiona nacinanym motywem krzyża, podkreślonym dodatkowo szlakiem z goździków.

Oczywiście nie może też zabraknąć ciast - bab wielkanocnych, które zanim trafiły pod wiejskie strzechy, były dworskim specjałem, mazurków czy tak zwanych pasków. Paski to nic innego, jak lukrowane drożdżowe ciasto z najlepszej mąki, obowiązkowo z dodatkiem rodzynek.
- Świętowanie to jeden z momentów, kiedy sobie przypominamy o tradycjach przywiezionych przed laty gdzieś tam z daleka - mówi Marta Derejczyk.
- Przypominamy sobie wtedy, co babcia robiła, że u nas na stole są inne potrawy, niż u sąsiadów lub znajomych. Tym bardziej że ludzie często szukają korzeni. Z jednej strony lubią nowoczesne wzornictwo, ale lubią też rzeczy zakorzenione w rodzinnej tradycji. Szukają też tych tradycyjnych rzeczy, bo mają przekonanie, że to jest bardziej prawdziwe.

Wielkanoc to oczywiście

kolorowe pisanki

Olena Duć-Fajfer ze Stowarzyszenia Łemków uśmiecha się, mówiąc, że Wielkanoc to oczywiście pisanki.
I to w wielu wymiarach, bo pisankami obdarowywano bliskie osoby, związane są z z nimi też różne zabawy. Bawią się przede wszystkim dzieci, ale czasem też i dorośli.
- Kto mieszka na ­Łem­kowszczyźnie, może je kultywować, na Dolnym Śląsku jest z tym trudniej, ponieważ nie ma tu pagórków - dodaje. - Tak więc na przykład stacza się z górki pisanki i patrzy, która szybciej się rozbije.
Łemkowskie pisanki tradycyjnie zdobione są techniką batikową: malowane woskiem, a później w farbowane w naturalnych barwach. Tę samą technikę stosowano również do zdobienia innych rzeczy, na przykład spódnic.
- Łemkowie mają też i lany wtorek, nie poniedziałek, ponieważ u nas święta trwają trzy dni
- opowiada. - Tak jak wszędzie panny miały być oblewane, bo to bardzo dobrze wróżyło dla ich powodzenia, płodności i wszystkiego, z czym symbolika wody się wiąże.
Olena Duć-Fajfer wspomina, że wśród łemkowskich wielkanocnych zwyczajów było też coś takiego, co fachowo nazywa się karna­walizacją. Najprościej mówiąc znaczy to wszystko na odwrót. Odwrócenie do góry nogami pokazuje, że jest czas specjalny, świąteczny.

- Robiono więc tak zwane zbytky, czyli różne psoty - wyjaśnia. - Zamalowywano okna, zatykano kominy, zagradzano drogi, wozy gdzieś wyciągano. Tradycja „zbytków” wydawała się już zapomniania, ale w zeszłym roku przejeżdżałam przez różne wsie i zauważyłam, że powoli odżywa.
Tradycja cerkiewna nakazuje, podobnie jak w Kościele zachodnim, by już w Wieki Czwartek rozpocząć celebrację. W czwartek więc czyta się 12 „strasnych”, czyli 12 fragmentów pasyjnych Ewangelii. W wielu wsiach kultywuje się nadal tradycję, by podczas czytania „strasnych” 12 mężczyzn stało ze świecami. Ten zwyczaj bierze się stąd, że w cerkwi przy czytaniu Ewangelii zawsze pali się świece.

Symboliczny grób Chrystusa

- W Wieki Piątek zakłada się w cerkwi symboliczny grób Chrystusa, tak zwaną płasz­czelnycię - opowiada Ol­e­­na Duć-Fajfer. - Jest to coś w rodzaju mandylionu, czyli płótna z wizerunkiem martwego Chrystusa. Stoi ona tam, gdzie zwykle jest miejsce tetrapodu, stolika z ikoną chramową.
„Płaszczelnycia” stoi aż do „utre­nia” - jutrzni. Nabożeństwa rozpoczynającego czas Wielkanocy - samego Zmartwychwstania i kończącego trwający od Wielkiego czwartku czas przygotowania.
Okres żałobny kończy procesja wokół cerkwi. Przed procesją każdy, kto wchodzi do cerkwi, idzie na kolanach od progu do „płaszczelnyci”. Tak, jak się idzie i całuje ikonę na krzyżu, tak i tutaj przed „płasz­czelnycią” bije się pokłony.

- W prawosławiu w okresie świąt wielkanocnych nie klęczy się, ponieważ uznaje się, że człowiek jest w stanie wyjątkowej łaski - wyjaśnia Olena Duć-Fajfer. - Natomiast moment poprzedzający procesję to jest jeszcze koniec okresu postnego.
Po procesji ludzie nie wchodzą do cerkwi, czekają przed drzwiami. W tym czasie ściągana jest „płaszczelnycia”. Po zmianie wystroju cerkwi i świątecznym jej przystrojeniu, dominuje biały kolor, rozpoczyna się „utrenia”, poranne nabożeństwo. Nazwa może być trochę myląca, ponieważ zaczyna się ono o północy.
Całość celebracji zaczyna się mniej więcej o 23.30, by zdążyć z tymi wstępnymi, zamykającymi okres postu i otwierającymi już samą Paschę, czyli Wielkanoc. Po „utrenii” jest msza i w cerkwi pięknie rozbrzmiewają radosne, wielkanocne pieśni. Tradycja ludowa nakazuje, by w czasie procesji wokół cerkwi, a zwłaszcza podczas święcenia, brzmiały donośne wystrzały, klekotania. W ruch idą więc różne pukawki, dzwonią dzwony. W samej cerkwi jest też dzwonek, który rozbrzmiewa za każdym takim radosnym śpiewem „Chrystos woskres”.
Potem następuje święcenie Paschy. Wtedy też święci się Artos, który będzie rozdzielany w tak zwaną „Fomyną niedzielę” (niedziela Niewiernego Tomasza), czyli niedzielę Antypaschy, pierwszą po Wielkanocy.
- Artos to jest symboliczny chleb - opowiada Olena Duć-Fajfer. - Cząsteczki Artosa powinno się zabrać do domu i w trudnych, takich szczególnych chwilach przyjmować na czczo. Obecnie zabiera się go zwykle na maturę czy egzaminy, dawniej dawano umierającym lub na przykład tym tym, którzy udawali się w daleką podróż.
Łemkowie święcą nie w sobotę, a po wielkanocnym nabożeństwie, które kończy się około trzeciej w nocy. Wtedy wracają do domów i zasiadają do śniadania wielkanocnego.

- Wszyscy są głodni, ponieważ co najmniej od północy, a zwykle od wieczora, jest post eucharystyczny, a więc śniadanie spożywa się na czczo - mówi Olena Duć-Fajfer. - Koszyk ze święconym wszędzie wygląda podobnie, tyle że Łemkowie ustawiają w nim jeszcze świeczkę, którą należy zapalić w czasie święcenia pokarmów.
Koszyk ze święconką
W domu Oleny Duć-Fajfer zasada była taka, że w pierwszy dzień Wielkanocy nic się nie gotowało z wyjątkiem zabielanej kawy, którą podawano do śniadania wielkanocnego. A na sto­le musiały się znaleźć te potrawy, które były w koszyku ze święconym. Kosze ze święconym były duże, bo to świadczyło o zamożności rodziny.
- Co święcono? Przede wszystkim paschę. To jest okrągłe ciasto drożdżowe tradycyjnie pieczone z białej mąki na mleku - wyjaśnia. - Jako że chleb zazwyczaj pieczono z ciemnej mąki, więc pascha była ciastem świątecznym.
I dodaje, że w dawnej tradycji paschy miały być bardzo wielkie, tak duże, że nie mieściły się do kosza i mężczyźni nieśli je w płachtach na plecach. Dzisiaj trudno upiec tradycyjną paschę, ponieważ w domach i gospodarstwach nie ma już dużych pieców chlebowych. Zostały tylko różne ludowe żarty o tym, jak ktoś musiał piec rozbierać, bo pascha mu taka wielka urosła, że nie można było jej normalnie wyjąć. Obecnie pascha już znacznie mniejsza, jednak w koszyku zwykle można znaleźć okrągłą bułkę drożdżową.

W koszu obowiązkowo były także pisanki. Te tradycyjne, zdobione techniką batikową. Także kiełbasa, boczek, teraz często zastępowany szynką, biały ser nazywany plaskanką, sól, czasem owoce, koniecznie chrzan i chleb. Mogły być też jakieś ciastka. Wszystko to zazwyczaj przyozdobione barwinkiem. Ważne, by wszystkie pokarmy w koszu ładnie wyglądały.
Kiedy się wraca z „utrenii” z tym koszykiem, to trzeba obejść z nim dom trzy razy, żeby się węże w pobliżu nie zalęgły.
Ta tradycja ma prawdopodobnie jeszcze pogańskie korzenie nawiązujące do kreślenia świętego koła święconką.
- U mnie w domu ten zwyczaj jest jeszcze żywy, chłopcy lubią obiegać dom z koszykiem, tym bardziej że wracamy z „utreni”, kiedy na dworze jest jeszcze ciemno - opowiada Olena Duć-Fajfer. - To zwyczaj, który cieszy.

Zajączek zawsze cieszy dzieci

Steffi Wróbel, choć ma 90 lat, jest gejzerem energii. Jej ojciec Konrad Fuhrman - leśniczy
- odziedziczył zawód po swoim ojcu i dziadku, który był królewsko-wirtemberskim leśniczym rewirowym. Ona sama już jako matka pięciu córek, w 1970 roku, zrobiła maturę w Technikum Leśnym w Mi­liczu.
- Tradycyjne niemieckie zwyczaje wielkanocne? Oczywiście szukanie zajączka - odpowiada bez chwili wahania.
- To dla dzieci wielka radość, kiedy znajdują w gniazdkach słodycze.
I dodaje, że pamięta, jak z siostrą szukałyśmy wielkanocnego zajączka w ogrodzie, czasem nawet w deszczu. Pogoda musiała być naprawdę paskudna, by rodzice ukrywali słodkie prezenty w mieszkaniu.
Steffi Wróbel śmieje się, że ma za dużo prawnuków, by przygotowywać dla nich zajączka, ale jej córki obowiązkowo w Wielkanoc poszukiwały gniazdek z prezentami. Wnuki też. Czasem nawet dla tych większych niespodzianki zawieszano na drzewach.
- Jakie słodycze chowano w ogrodzie dla dzieci? - zastanawia się chwilę. - Wie pani, różnie to bywało, wszystko zależało od tego, ile kto miał pieniędzy. Jedni mieli jakieś domowe ciasteczka, inni słodycze kupowane w sklepie.
Na wielkanocnym stole nie było szczególnych potraw, takich jak na Boże Narodzenie. Musiało być oczywiście ciasto, najczęściej placek drożdżowy z kruszonką. Ona sama czasem jeszcze piecze takie ciasto. I jajka, bo bez jajek nie ma przecież Wielkanocy.

Jajka barwiło się w farbkach lub łupinach z cebuli. I takie już pofarbowane malowało w różne wzory.
- Tylko jedna moja ciocia, Tante Agnes, robiła inne pisanki - wspomina. - Na pokolorowane jajka nakładała jakiś specyfik, który wytrawiał wzory. Zakładała do tej pracy grube rękawice. Uprzedała mnie, żebym nic nie dotykała, bo specyfik poparzy mi ręce.
Sama Wielkanoc była uroczyście świętowana. Przy stole spotykała się obowiązkowo cała rodzina.
- Może nawet uroczyściej niż dzisiaj - Steffi Wróbel zamyśla się na chwilę. ą
Warto wiedzieć

Wielkanocne obyczaje

W wielu domach do dzisiaj przestrzega się zakazu wyrzucania pozostałości po świątecznym ucztowaniu. Jeśli już, to tylko w specjalne miejsce - jak na przykład kości z żeberek, które można rozrzucić w stodole. Jak się tłumaczy - myszy ponoć nie będą wówczas ciąć żboża. Okruszki i skorupki jaj podaje się do skarmienia drobiu, a kosteczki po mięsiwie zakopuje w polu dla lepszego urodzaju. Jest to niewątpliwie zachowana pozostałość po dawnych, jeszcze przedchrześcijańskich aktach ofiarnych, która utraciła obecnie swój rytualny kontekst.
Mom jo skarb. Smaki dolnośląskich tradycji

Dawniej święciło się wszystkie potrawy przygotowane na śniadanie wielkanocne. Do bogatych gospodarstw przychodził ksiądz, który błogosławił przygotowaną święconkę. Wszyscy domownicy zbierali się przy pięknie nakrytym stole, zastawionym wędlinami, jajkami i ciastami. Biedni mieszkańcy wsi, którzy nie mogli sobie pozwolić na przyjęcie księdza, przygotowane jedzenie przynosili do najbogatszych sąsiadów. Święcenie odbywało się także na wiejskich placach, pod krzyżami i kapliczkami, albo na dworskich dziedzińcach i gankach. Stary zwyczaj mówił, iż wracając z poświęconym koszykiem, należy obejść swój dom trzy razy, zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Zabieg ten miał wypędzić złe moce z gospodarstwa.
naludowo.pl

Siuda Baba - dawny, polski zwyczaj ludowy obchodzony w Poniedziałek Wielkanocny, który zachował się jedynie w podkrakowskich wsiach. Siuda Baba to mężczyzna przebrany za usmoloną kobietę. Chodzi od domu do domu w towarzystwie Cygana i kilku krakowiaków, zbierając datki i szukając młodych panien, by wysmarować je sadzą. Tradycja ta związana jest z legendą o pogańskiej świątyni w Lednicy Górnej. Kapłanka, która strzegła w niej ognia, wychodziła raz do roku z nadejściem wiosny w poszukiwaniu następczyni. Wybrana przez nią dziewczyna nie mogła się wykupić, dlatego panny chowały się, gdzie mogły. Tradycja ta nawiązuje do wiosennych słowiańskich obrzędów wypędzania zimy.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Rolnicy zapowiadają kolejne protesty, w nowej formie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto