Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Spółki z bronią

Grzegorz Żurawiński
LUBIN Porzucona w grudniu 1999 roku inwestycja KGHM w wydobycie rud kobaltu i miedzi w Kongo przyniosła firmie straty szacowane na ponad 150 mln zł. Kilka miesięcy wcześniej zarząd Polskiej Miedzi kierowany przez ...

LUBIN Porzucona w grudniu 1999 roku inwestycja KGHM w wydobycie rud kobaltu i miedzi w Kongo przyniosła firmie straty szacowane na ponad 150 mln zł. Kilka miesięcy wcześniej zarząd Polskiej Miedzi kierowany przez Mariana Krzemińskiego złożył w tej sprawie w prokuraturze doniesienie na poprzedników. Ci, po powrocie do władzy w KGHM w grudniu ub. roku, planują jednak wznowienie kongijskiego eksperymentu.

Już w kilka dni po objęciu stanowiska prezesa KGHM Stanisław Speczik (geolog) powołał specjalną komisję, która miała ocenić szanse na odzyskanie pieniędzy zainwestowanych w Kongo, poprzez powrót do przerwanego projektu. Tylko na hałdach wokół złoża Kimpe zalega 165 tys. ton rudy (w ciągu trzech lat eksploatacji na metale przerobiono zaledwie 15 tys. ton), a w niej niespełna 2 tys. ton kobaltu i ponad 5 tys. ton miedzi (roczna produkcja KGHM to 480 tys. ton czystej miedzi). To śmiesznie mało, mimo to...
- Złoża zalegające na hałdach w Kongo uzasadniają budowę instalacji do przerobu znajdującej się tam rudy - stwierdził ostatnio przewodniczący komisji i dyrektor generalny ds. hutnictwa KGHM Jerzy Dobrzański. - Najlepiej byłoby pozyskać dodatkowe złoża, aby zwiększyć efekty ekonomiczne tej inwestycji - dodał.

Tajne i poufne

Tymczasem 30 miesiąc trwa śledztwo, które ma wyjaśnić tajemnice kongijskiego kontraktu. W tym, czy inwestycja była tylko kosztowną pomyłką ekipy, która teraz powróciła do władzy w KGHM.
- Jednym z powodów doniesienia do prokuratury był brak w siedzibie spółki części dokumentów dotyczących tej inwestycji - uzasadniał ówczesny prezes KGHM Marian Krzemiński.
Zaginęły dokumenty? Niemożliwe. Wszystkie papiery związane z projektem Kimpe przechowywano wyłącznie w tajnej kancelarii firmy, pod osobistym nadzorem ówczesnego szefa spraw wojskowych, pułkownika Marka Jankowiaka.

Łącznik Mobutu

Śledztwo rozpoczęte we wrześniu 1999 r., rok później, na polecenie ówczesnego ministra Lecha Kaczyńskiego, przeniesione zostało z Legnicy do Katowic.
- Wpływy KGHM w regionie są zbyt duże - uzasadniał prokurator generalny.
- Pewne fragmenty śledztwa powierzono Urzędowi Ochrony Państwa - mówili wówczas zgodnie rzecznicy prasowi obu prokuratur.
Nic dziwnego. Umowę na wydobycie kobaltu i miedzi w Zairze (później nazwę kraju zmieniono na Demokratyczna Republika Kongo, w tekście używamy nazwy skróconej - red.) zawarto w niezwyczajnych okolicznościach. Już w 1995 roku Umba Kyamytale, prezes zairskiego państwowego koncernu metalurgicznego Gecamines (i wysłannik ówczesnego prezydenta Zairu Mobutu Sese Seko), wizytował KGHM.
Wiele wskazuje, że badał możliwości poufnego zakupu broni dla chwiejącego się reżimu, w zamian za atrakcyjne koncesje wydobywcze w zairskiej Katandze. Regionie obdarzonym w cenne minerały, jak żaden na świecie.

Nasze wyroby „S”

W marcu 1996 roku do Zairu wyjechała delegacja KGHM (z prezesem Stanisławem Siewierskim i ówczesnym członkiem radu nadzorczej, dyrektorem Państwowego Instytutu Geologicznego, Stanisławem Speczikiem) wzmocniona o przedstawicieli rządu, w tym: wiceministra współpracy gospodarczej z zagranicą Macieja Leśnego i dyrektora w ministerstwie finansów Zbigniewa Boniuszko.
„Poza protokołem poruszono sprawę wyrobów „S”, co spotkało się z dużym zainteresowaniem strony kongijskiej” - zapisano w poufnej notatce wiceministra z jednego z ówczesnych spotkań w stolicy Zairu Kinszasie. Trudno mieć wątpliwości, że mówiono o możliwości dostaw polskiej broni.

Wywiad i FOZZ

Od samego początku było też jasne, że do tych delikatnych operacji (Zair objęty był embargiem Unii Europejskiej na dostawy broni), potrzebny jest wyspecjalizowany, zaufany i doświadczony pośrednik. Mówiąc wprost, zagraniczna firma założona i kontrolowana przez polskie służby specjalne.
Krzysztof P. nie był nowicjuszem. Jak wielu jego kolegów z wywiadu, wprawy w przeprowadzaniu dyskretnych operacji gospodarczych, nabierał jako pracownik Universalu, jednej z byłych państwowych central handlu zagranicznego (podobnie jak jego szwagier, szef handlującego przez lata polską miedzią Impexmetalu, Edward W.).
Pierwsze operacje specjalne Krzysztof P. przeprowadzał jeszcze w 1989 roku, wówczas pod okiem dyrektora generalnego Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, dziś głównego oskarżonego w tzw. aferze FOZZ, Grzegorza Ż. (także oficera wywiadu).

Notatki Falzmanna

Niewiele jednak brakowało, by kontrola, którą jesienią tamtego roku przeprowadzał w Universalu ówczesny komisarz warszawskiej Izby Skarbowej Michał Falzmann, zakończyła karierę Krzysztofa P.
Komisarz skarbowy trafił bowiem na trop dziwnych operacji finansowych, które przeprowadzano za pośrednictwem spółek zarejestrowanych na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że za tymi firmami stoją służby specjalne. Dziwił się jedynie, że przełożeni nie nadają żadnego biegu jego służbowym notatkom (zapewne, znając dalsze koleje sprawy FOZZ, nie dziwiłby się niczemu).
Jego notatki przeczytano jednak uważnie. Falzmann stracił pracę (zmarł dwa lata później, w lipcu 1991 roku, gdy jako inspektor NIK prowadził kontrolę w FOZZ).

Dziewicza spółka

Jeszcze w 1996 roku ówczesny prezes KGHM Stanisław Siewierski zapowiadał utworzenie wspólnej firmy (joint venture) z zairskim Gecamines, potem wskazywał na, także państwowe, Sodimico. Tymczasem niespodziewanie (?), koncesja na kobaltowo-miedziowe złoże Kimpe, stała się własnością, zarejestrowanej na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, niewielkiej i prywatnej firmy Colmet. Jej prezesem był, znany już, Krzysztof P.
Dalsze negocjacje prowadzono w ekspresowym tempie. Oferta Colmetu (605 tys. ton rudy kobaltu i miedzi za 45 mln USD) wpłynęła do KGHM dzień przed Wigilią, a 7 stycznia 1997 roku umowa była już podpisana.

Nagle i po diable

- Radę nadzorczą zwoływano w trybie pilnym, tuż przed sylwestrem. Na przygotowanie umowy prawnicy naszej firmy dostali... dwie godziny (pracowali trzy) - mówił w grudniu 1999 roku, następca Siewierskiego na funkcji prezesa KGHM, Marian Krzemiński.
- W efekcie, choć kupowano rudę siarczkową, kupiono - tlenkową, co uniemożliwiło później jej przerób w zakładany sposób. Ponadto, całość grubo przepłacono - dodawał.
Tak czy inaczej, dokładny raport geologiczny o kongijskim złożu powstał ponad półtora roku... po podpisaniu umowy, w sierpniu 1998 r.

Sukces na hałdzie

Według założeń projekt Kimpe miał trwać 13 miesięcy i przynieść KGHM zysk ok. 200 mln USD (wersja optymistyczna), a co najmniej 20 mln USD (wersja pesymistyczna).
- Ten projekt już zarabia na siebie. Złoże jest bardzo bogate, ruda wspaniała - zapewniał jesienią 1998 roku Stanisław Siewierski.
Tymczasem, po trzech latach, do chwili przerwania eksploatacji w grudniu 1999 roku, wydobyto zaledwie 180 tys. ton rudy, z czego 165 tys. ton zaległo na hałdach. Jedynym sukcesem firmy, było w tej sytuacji renegocjowanie opłaty koncesyjnej, którą obniżono do 25 mln dolarów (zapłacono mniej, na brukselskie konto Colmetu wpłynęło ostatecznie 19,5 mln USD).
- Jedyną wątpliwą sprawą jest kontrakt z Colmetem. Zysku z tej inwestycji nie będzie. Mimo wszystko uważam, że jako eksperyment złoże Kimpe opłaciło się. KGHM zdobył cenne doświadczenia. Największą głupotą byłoby teraz wycofanie się z Konga - mówił w maju 1999 roku (tuż po odwołaniu ze stanowiska prezesa Stanisława Siewierskiego) dzisiejszy prezes Polskiej Miedzi Stanisław Speczik.

Spięcie prezesów

- Jeśli nawet z Konga uda się wyciągnąć jakieś zyski, to końcowy efekt zamknie się stratą rzędu 30 mln dolarów - przekonywali w styczniu 2000 szefowie KGHM, uzasadniając porzucenie projektu.
Właśnie wtedy prezes Marian Krzemiński ujawnił informację, która wydawała się wręcz niewiarygodna. Kilka miesięcy wcześniej, prywatną ofertę odkupienia kongijskiego projektu złożył mu Stanisław Siewierski.
- Nie traktowałem jej poważnie. Sądzę, że była to jedynie reakcja na nasz zamiar skierowania sprawy do prokuratury - mówił Krzemiński.
- Przez media interesów się nie robi. Nie będę już rozmawiał z panem Krzemińskim - zareagował ze złością Stanisław Siewierski. Przyznał jednak, że proponował prywatną eksploatację złoża Kimpe.
- To realne, gdybym wziął złoże w leasing i spłacał je dochodami - wyjaśniał.

Czarna polewka

Tymczasem, było „po herbacie”. W marcu 2000 roku kongijski rząd nowego prezydenta Laurenta Kabili wypowiedział umowę koncesyjną. Jako przyczynę podano niewywiązanie się KGHM i Colmetu z „pewnych zapisów umowy”. W miedziowej firmie, jako powód wymieniano zaniechanie budowy instalacji przetwórczych, ale... tylko oficjalnie.
Sprawa była poważniejsza, skoro w kręgach rządowych postanowiono skłonić KGHM do ponowienia afrykańskiego eksperymentu. Tym bardziej, że projekt Kongo po raz drugi trafił do prokuratury. Tym razem, z wniosku członków odwołanego zarządu Stanisława Siewierskiego, którzy dowodzili, że to właśnie zaniechanie projektu Kimpe powoduje straty.

King do Konga

Coś musiało być na rzeczy. Ludzie Mariana Krzaklewskiego szybko podjęli temat, a na pośrednika, który miał odzyskać dla KGHM koncesję wydobywczą (ale także powrót do „pewnych zapisów umowy”) wskazali, równie „znaną” jak wcześniej Colmet, warszawską firmę King&King.
Z jedną różnicą. Jej właściciele (Ryszard Ż. i Paweł S.) to najzupełniej oficjalni prezesi Polskiej Izby Broni, Lotnictwa i Przemysłów Strategicznych, którzy na początku 1999 roku rozpoczęli interesy w Kongo (m.in. uzyskali koncesję na wydobycie ropy). Prawdziwe negocjacje w Afryce prowadził jednak znowu człowiek służb specjalnych Marian P.

Prezent wyborczy?

W lipcu 2000 r. zarząd KGHM podpisał umowę z King&King wartą 1.5 mln dolarów, na tyle poufną, że nie znali jej nawet członkowie rady nadzorczej firmy. Na początku 2001 roku, w atmosferze zbliżających się wyborów, lewicowy członek rady z wyboru załogi Wiktor Błądek zażądał od prezesa Mariana Krzemińskiego wyjaśnień. Gdy ich nie otrzymał, zasugerował, że umowa to kolejny finansowy prezent wyborczy dla polityków ugrupowania Mariana Krzaklewskiego.
- Członkowie rady dostali w końcu informację zarządu na temat umowy z King&King - mówił ówczesny przewodniczący rady nadzorczej Stanisław Chomątowski. Przyznawał jednak, że część z nich informację uznała za mało satysfakcjonującą.

Wpadka agenta

W efekcie dwa kolejne zawiadomienia trafiły do prokuratur. Błądek oskarżał zarząd KGHM za King&King (sprawę skierowano do Katowic, łącząc ją z poprzednimi, w których występuje wątek kongijski), zarząd oskarżył natomiast Błądka o ujawnianie tajemnic firmy.
Tak czy inaczej, KGHM pieniądze (w dwóch ratach) zapłacił, a kongijskiej koncesji - nie odzyskał. W maju 2001 roku firma King&King wpadła bowiem w tarapaty. Jej kongijski przedstawiciel (z paszportem dyplomatycznym) Marian P. naraził się miejscowym władzom i - po kilku dniach zatrzymania - musiał wracać do kraju.
- To była delikatna sprawa - komentowano w MSZ.

Tajemnica uśmiechu

W grudniu 2001, kilka godzin po ostatnich zmianach na szczytach KGHM, kongijskie tajemnice próbowaliśmy wydobyć od odwołanego przewodniczącego rady nadzorczej Stanisława Chomątowskiego.
- Czy kongijskie koncesje dostaje się wyłącznie za dostawy broni osłaniane przez polskie służby specjalne? Czy to jest powód, dla którego wszystko otoczone jest szczelną tajemnicą, a śledztwa wydają się nie mieć końca? - pytaliśmy.
Profesor Chomątowski uśmiechnął się (z politowaniem?), ale nie powiedział ani słowa. Kilka dni wcześniej, te same pytania zadaliśmy, byłemu zastępcy prokuratora generalnego, Andrzejowi Kauczowi. Z identycznym skutkiem.

Śledztwo na niby?

Tymczasem rzecznik katowickiej prokuratury Tomasz Tadla od wielu miesięcy powtarza niezmiennie:
- Śledztwo trwa. Same opinie biegłych liczą ponad 700 stron. Mamy do czynienia ze wzajemnymi doniesieniami o spowodowaniu strat na szkodę firmy, zarówno przez zarząd Stanisława Siewierskiego, jak i zarząd Mariana Krzemińskiego.
Kilka dni temu rzecznik prokuratury poinformował o nowych świadkach i okolicznościach.
- Nadal jest to jednak śledztwo w sprawie, a nie przeciwko konkretnym osobom. Nikomu nie postawiono zarzutów- tłumaczy Tomasz Tadla.

Era Millera

Tymczasem, nowy lewicowy rząd Leszka Millera wyraźnie zaktywizował swoje działania w handlu bronią. Te oficjalne, dotyczą dostaw do Indii, Indonezji i Malezji. Jednak Afryka nadal kusi koncesjami na skarby ukryte w ziemi. Czy KGHM wróci do Konga?


Pisaliśmy o Kongo

  • „UOP na przeciek” - 18.05.1999
  • „Miliony na hałdzie” - 6.10.1999
  • „Kobaltowe Niderlandy” - 22.12.1999
  • „Zamiatanie w kasie” - 26.01.2000”
  • „Zambia sprzed nosa” - 3.02.2000
  • „Pechowa Afryka” - 9.02.2000


    „Będziemy aktywniejsi na rynku broni”.

    Jerzy Szmajdziński
    minister obrony narodowej

    - Nie sadzę, żebyśmy chcieli wkraczać z naszą bronią do państw, które są objęte tzw. listą negatywną. Co prawda kontrola w tym zakresie należy do ministerstwa skarbu i ministerstwa gospodarki, ale mogę zapewnić, że w stosunku do firm z udziałem państwa jest ona szczelna. Zwłaszcza, że z dostawami broni związane są zwykle państwowe gwarancje eksportowe.
    Jeśli zaś chodzi o firmy prywatne, które mają koncesje na handel bronią, to nie czuję się kompetentny, by udzielić odpowiedzi. Na pewno będziemy jednak aktywniejsi na rynku broni od naszych poprzedników. Jeszcze dziesięć lat temu Polska eksportowała broń za miliard dolarów rocznie. W 2001 roku - za śladowe 50 mln USD.
    Mamy nadzieję, że już w tym roku eksport sprzętu wojskowego da nam kilkaset milionów dolarów. To ważne dla naszego przemysłu obronnego, dla firm w Łabędach, Stalowej Woli, dla Łucznika, Radmoru, Pionek i wielu innych. To ważne dla naszej armii i dla tysięcy zatrudnionych tam ludzi.


    Polskie wpadki

    1. Marzec 1992, gra operacyjna prowadzona przez CIA I FBI we współpracy ze służbami specjalnymi Niemiec (BND) miała zlikwidować źródła przecieku broni do Iraku (operacja „Żądło”). Agenci trafili na „polski ślad”. W Nowym Jorku aresztowany został m.in były wiceminister finansów Jerzy N., wcześniej jeden z nadzorców FOZZ. Ujawniony kontrakt opiewał na dostawę broni za 96 mln USD (przede wszystkim „Kałasznikowów” z Łucznika), w tym także zapalników do bomb jądrowych pochodzenia radzieckiego.

    2. W latach 1992 - 1996 jedna z polskich firm (Cenrex, wydzielony ze sprywatyzowania państwowego Cenzinu) współpracowała m.in. ze znanym międzynarodowym handlarzem bronią Monzerem Al Kassarem, podejrzewanym też o terroryzm. O popełnienie 211 przestępstw oskarżono (proces trwa) byłych dyrektorów warszawskiej spółki Cenrex, Jerzego D. i Marka C., jego zastępcę Janusza G., pracownika tej firmy Zbigniewa L., Edmunda O. - jedynego wspólnika spółki Steo z Warszawy, oraz majora Krzysztofa D. - krewnego Jerzego D.
    - Broń i amunicję z Polski przemycano przez port w Gdyni na Łotwę i do Estonii dla międzynarodowych organizacji przestępczych oraz do byłej Jugosławii i Somalii, czyli w rejony światowych konfliktów objętych międzynarodowym embargiem - twierdzą gdański prokurator Mariusz Marciniak i kapitan UOP Stanisław Kamiński.
    Wykorzystując legalnie działające spółki prawa handlowego Polski, Łotwy i Estonii, nielegalnie wywieziono 24,6 tys. sztuk pistoletów TT, 8 tys. pepesz, 401 kałasznikowów, 660 granatników, sto rewolwerów „Taurus”, karabinki strzelca wyborowego, tysiąc granatów, 9 tys. pocisków moździeżowych, ponad 36 mln sztuk amunicji karabinowej i pistoletowej. Łączna wartość według faktur wywozowych wyniosła ponad 4,5 mln dolarów.

    3. W 1998 r. Cenzin przez swojego agenta handlowego nawiązał kontakt z brygadierem Ahmedem Mohamedem Al Maurim, dyrektorem departamentu zakupów jemeńskiego ministerstwa obrony, i w sierpniu podpisał umowę o sprzedaży 50 czołgów T-55. Pierwszych 20 zostało wysłanych w kwietniu 1999 r.
    Jednak, jak wynikało z informacji CIA przekazanych polskiemu Urzędowi Ochrony Państwa, czołgi do Jemenu nie dotarły. Popłynęły do któregoś z państw objętych embargiem ONZ - do Sudanu, Somalii lub Erytrei. Wysyłkę kolejnych 30 czołgów w ostatniej chwili wstrzymało Ministerstwo Gospodarki.

    4. W czerwcu 1999 r. rząd dał gwarancje skarbu państwa na dostawy uzbrojenia dla Jemenu. Kredyt w wysokości ok. 70 mln dolarów uruchomił Bank Handlowy. Pierwsza umowa dotyczy zakupu sprzętu w zakładach Star Starachowice (550 ciężarówek wojskowych za 20 mln USD).
    Drugą umowę podpisała Stocznia Marynarki Wojennej w Gdyni . Chodzi o 4 łodzie desantowe za około 50 milionów dolarów. Skierowana do stoczni kontrola z tegoż ministerstwa wykazała, że pośredniczący w tym kontrakcie 60-letni Leszek G. z firmy Grot, nie ma koncesji na handel bronią. Zawiadomiono Prokuraturę Okręgową w Gdańsku. 9 grudnia 1999 r. Leszek G. został aresztowany pod zarzutem nielegalnego handlu bronią.
    Prokuratura przedstawiła zarzuty także Edwardowi O., dyrektorowi stoczni, przypisując mu przekroczenie uprawnień przez dopuszczenie do obrotu sprzętem specjalnym osoby nieupoważnionej i działania na szkodę skarbu państwa.
    Za nielegalny handel bronią Leszka G. poszukuje listem gończym policja niemiecka. Tam też czasowo była aresztowana jego konkubina i wspólniczka w interesach z firmy Grot ITC Ltd.


  • emisja bez ograniczeń wiekowych
    Wideo

    Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

    Dołącz do nas na Facebooku!

    Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

    Polub nas na Facebooku!

    Kontakt z redakcją

    Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

    Napisz do nas!

    Polecane oferty

    Materiały promocyjne partnera
    Wróć na dolnoslaskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto