Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Nieważne, jaki gatunek muzyki grasz. Liczy się intensywność [WYWIAD Z FINKIEM]

Redakcja
Wywiad z Finkiem
Wywiad z Finkiem fot. Szymon Starnawski
Karierę zaczynał jako DJ w alternatywnej wytwórni płytowej Ninja Tune. Dziś gra i śpiewa akustyczny folk podszyty bluesem. Przed warszawskim koncertem Fin Greenall, lepiej znany jako Fink, opowiedział nam, jak oszukał swoją wytwórnię, dlaczego koncert w Krakowie był najdziwniejszy w jego karierze, czemu napisał blues o deskorolce i za co nienawidzi The Beatles.

Marcin Śpiewakowski: Jak z perspektywy czasu oceniasz swoją karierę DJ-a?
Fin Greenall: Bycie DJ-em to świetna zabawa, za którą dostajesz pieniądze. W gotówce. Kiedy masz dwadzieścia parę lat i pracujesz jako profesjonalny DJ, to trudno wyobrazić sobie lepsze życie. Ale w pewnej chwili dochodzisz do punktu, w którym zaczynasz myśleć o przyszłości. A 15 lat temu nie było Davida Guetty czy Skrillexa, nikt nie zarabiał na tym milionów. Po prostu byłeś DJ-em i tyle.

W pewnym wieku robisz się na to za stary?
Tak. Poczułem to w wieku trzydziestu jeden lat, kiedy grałem w klubie Fabric w Londynie i myślałem „jestem za stary, żeby tu być”. A bycie DJ-em, jeśli nie sprawia ci to przyjemności, to straszna praca. Wszyscy naokoło świetnie się bawią, impreza, narkotyki, mnóstwo dziewczyn, pieniądze, a ty patrzysz na to i myślisz „Boże, co ja tu robię?”. Któregoś dnia grałem z kilkoma młodymi DJ-ami, ja ciągle korzystałem z winyli, a ich kręciła technologia, wiesz, CD, USB, takie rzeczy. Wtedy powiedziałem sobie „Kończę z tym”. Wymyślenie tego, co będę robił później, zajęło mi 6 lat.

Podobno kiedy zacząłeś komponować i śpiewać autorski materiał, użyłeś podstępu wobec swojej wytwórni, Ninja Tune. Co dokładnie zrobiłeś i dlaczego?
Ninja Tune w pewnym momencie powiedziało wszystkim swoim muzykom „jeśli nie zaczniecie grać na żywo, to koniec naszej współpracy”. To były trudne czasy dla promocji naszej muzyki, plakaty nie działały, wchodziło iTunes, wszyscy bali się o przyszłość. Jedyną rzeczą, która się sprawdzała, były koncerty. Bonobo grał już wtedy na żywo, tak samo Cinematic Orchestra, i radzili sobie świetnie. Dlatego usłyszeliśmy od wytwórni „teraz wasza kolej”. Wielu z nas nie wiedziało, jak się za to zabrać. Zacząłem grać z kilkoma wokalistami i wokalistkami, próbowaliśmy robić coś w stylu grupy Röyksopp. Nagrałem też trochę partii wokalnych samemu, żeby pokazać wokalistom, czego szukam. Ktoś powiedział mi wtedy: „Głos tego gościa jest świetny, powinieneś pozwolić mu zaśpiewać na płycie”. Nie powiedziałem nikomu, że to był mój głos. Nikt mnie nie rozpoznał. Zrozumiałem, że kiedy śpiewam, brzmię zupełnie inaczej.

Przecież brzmisz tak samo!
Wiesz, teraz łatwo tak mówić. (śmiech) Wtedy próbowałem jeszcze różnych technik, nie wiedziałem, czy śpiewam R’n’B, folk czy jeszcze coś innego. Nagrałem mnóstwo koszmarnych kawałków, żeby się tego dowiedzieć. W końcu uznałem, że nie powiem wytwórni, że to mój głos. Znaliśmy się od dawna, a ja chciałem, żeby powiedzieli mi wprost, jeśli to się do niczego nie nadaje.

Kiedy się przyznałeś?
Kiedy planowaliśmy trasę koncertową, na samym końcu całego procesu. Powiedziałem im wcześniej, że to ja gram na gitarze, ale oni chcieli poznać resztę zespołu. Wtedy powiedziałem „No cóż, to ja”.

Zobacz zdjęcia z listopadowego koncertu: Fink wystąpił w stołecznej Stodole [GALERIA]

Jak zareagowali?
Byli zachwyceni, bo nie musieli nikomu płacić. (śmiech) Żadnych zaliczek, kontraktów, bo przecież już mieli ze mną podpisaną umowę. A to były czasy, kiedy każdy chciał mieć śpiewającego gitarzystę komponującego akustyczne kawałki. Wszyscy więksi gracze podpisywali kontrakty z każdym, kto umiał zagrać w miarę czysto dwa akordy i miał mniej niż 30 lat. Jose Gonzalez otworzył nam wszystkim drzwi płytą „Veneer” - tą, na której było "Heartbeats".

Rzeczywiście, teraz jest mnóstwo takiej muzyki.
Wtedy ta scena dopiero zaczynała istnieć. Jose Gonzalez nagrywał dla Peacefrog, niezależnej wytwórni zajmującej się głównie muzyką taneczną. I kiedy sprzedał jakieś półtora miliona egzemplarzy „Veneer”, wszystkie niezależne wytwórnie też zaczęły szukać kogoś takiego. Tyle tylko, że dla Ninja Tune marka i reputacja są bardzo ważne. Nie chcieli, żeby ktoś pomyślał, że ulegają modzie. Kiedy modny był Skrillex, podpisali kontrakty z kilkoma artystami, którzy brzmieli jak on i bardzo szybko tego pożałowali. Bo moda przemija błyskawicznie, a ty zostajesz z wyrzutem sumienia. Dlatego ludzie w Ninja Tune byli bardzo zadowoleni, bo nikt nie mógł powiedzieć, że się sprzedali – przecież byłem już od dawna ich muzykiem. Na tym polegał cały trick.

Jakie są Twoje korzenie muzyczne? Czego słuchało się w Twoim domu rodzinnym?
Mój tata jest muzykiem, gra w różnych zespołach, z kolei moja mama jest bardzo towarzyska, więc w domu zawsze kręciło się mnóstwo muzyków. Ale słuchało się rzeczy bardzo tradycyjnych, starego folku…

Dylana?
Nie, starszych rzeczy. Oczywiście był też Dylan, byli the Beatles czy Crosby, Stills and Nash, ale przede wszystkim naprawdę stary tradycyjny irlandzki folk. Którego zresztą nie znoszę. Pewnie dlatego, że moi rodzice kochali tę muzykę i wciskali mi ją na siłę. Dlatego nienawidzę też the Beatles. Boże, jak ja ich nie znoszę! Zawsze wolałem the Rolling Stones.

No wiadomo, Stonesi są bardziej cool.
O wiele bardziej! Fantastyczny zespół. Tak czy inaczej, w domu było dużo muzyki, która nie była w ogóle modna. I to było super, bo jedynym kryterium była jakość.

Co sprawia, że muzyka jest dobra?
Zastanawiałem się nad tym bardzo długo, kiedy byłem młody. Musiałem jakoś połączyć te wszystkie gatunki muzyczne, które uwielbiałem: od System of a Down przez Jamesa Browna i Hendrixa, aż po Joni Mitchell. Przecież różnią się od siebie tak bardzo, więc co je łączy? Wymyśliłem, że chodzi o intensywność. Muzyka może być intensywnie hałaśliwa, intensywnie funkowa czy intensywnie nastrojowa – ważne, żeby była w niej intensywność. James Brown? Niesamowicie intensywna muzyka. System of a Down? Tak samo. Joni Mitchell też jest intensywna na swój folkowy sposób. I jako zespół też staramy się wnieść coś takiego, odkąd nie jesteśmy już więźniami sukcesu.

Co masz na myśli?
Gdy wydajesz pierwszy album, a potem kolejny, musisz zrezygnować z naprawdę wielu rzeczy. Dopiero kiedy dojdziesz do punktu, w którym potrafisz powiedzieć „nie”, zaczynasz przejmować kontrolę. Dopiero ostatnie dwa albumy były w całości nasze, zrobiliśmy wszystko tak, jak chcieliśmy. Udało nam się zmienić nastawienie z „mam nadzieję, że wszystkim się spodoba” na „mam nadzieję, że w przyszłym tygodniu też mi się będzie podobało”. Oczywiście żadnego albumu z perspektywy czasu nie lubisz w 100 procentach. „Hard Believer” lubię najbardziej - myślę, że spokojnie z 80 procent materiału. Moja poprzednia płyta, „Perfect Darkness”, ma u mnie może z 70 procent. Kiedy nagrywasz album, a potem ruszasz z nim w trasę, zaczynasz myśleć o niektórych kawałkach „szkoda, że nie mogę tego nagrać jeszcze raz, lepiej”. Bo na scenie piosenka się zmienia, ewoluuje.

Który numer lubisz grać najbardziej?
„Hard Believer”. Potężny bluesowy kawałek, do którego zawsze na żywo dogrywamy różne smaczki.

To blues, ale o bardzo współczesnym charakterze.
Bardzo lubię bluesowe rzeczy, ale nie chciałem, żeby brzmiało to jak hołd złożony tradycji albo coś na siłę retro. W końcu jestem biały i wszystko jest w moim życiu w porządku, wiesz o co mi chodzi?

Nie żyjesz w biedzie, a Twoja kobieta traktuje Cię dobrze?
No właśnie! Więc jak tu śpiewać bluesa? Chciałem, żeby to było autentyczne. Dlatego „Hard Believer” to blues o wierze w siebie. Każdy może się z tym utożsamić, a temat jest mi bliski. Gdybym napisał blues z tradycyjnym tekstem o tym, że nie stać mnie na buty, a moja kobieta źle mnie traktuje, nie byłoby to prawdziwe. Mam też inny bluesowy kawałek, „Wheels”. Opowiada o tym, jak zrezygnowałem z jazdy na deskorolce. Brzmi dziwnie, ale to mój blues, nieudawany.

Są jakieś kawałki innych artystów, które chciałbyś, żeby były Twoje?
Jasne, mnóstwo! Mój przyjaciel, John Legend, z którym często współpracuję, napisał jakiś czas temu gigantyczny przebój, „All of Me”, który jest absolutnie wszędzie. Gramy na całym świecie i słyszałem go w każdym kraju, który odwiedziliśmy. Założę się, że też go dzisiaj usłyszysz, w kawiarni, sklepie albo na stacji benzynowej. Bardzo chciałbym być autorem „All of Me”. To trzyipółminutowy, idealnie popowy kawałek, zaśpiewany przez właściwego faceta we właściwy sposób. Chciałbym też napisać „Hey Jude” the Beatles, bo mimo wszystko to fantastyczna piosenka. Tak samo „Jungle Line” Joni Mitchell, to świetnie napisana, bardzo mądra rzecz, o środowisku, o relacjach międzyludzkich, właściwie o wszystkim…

Bardzo nie chcę Ci przerywać, ale…
Wiem, ja mogę tak bez końca, są tysiące takich kawałków. (śmiech)

Zagrałeś kiedyś w Krakowie koncert na stacji kolejowej. Czy to najdziwniejszy występ w Twojej karierze?
Tak! To też jedno z najdziwniejszych doświadczeń w moim życiu. Zbiegły się tam dwa czynniki. Po pierwsze tego wieczora odbywał się jakiś ważny mecz, między bodajże Manchesterem United [w rzeczywistości Tottenhamem], a tą lokalną polską drużyną, jakieś europejskie puchary. Kraków był pełny angielskich fanów i uzbrojonych polskich policjantów, którzy rozglądali się za podejrzanie wyglądającymi Anglikami. Kręcili się dosłownie wszędzie, czułem, że w każdej chwili mogą mnie zgarnąć tylko dlatego, że mówię po angielsku. A po drugie, kiedy graliśmy na dworcu, przez pierwszych 20 minut koncertu pociągi wciąż kursowały. Oznaczało to, że występ przerywały nam ogłoszenia o odjazdach. Wiesz, na zasadzie (śpiewa i udaje, że gra na gitarze) „I already miss your blueberry panca…” DING-DONG! Opóźniony pociąg osobowy do Katowic wjedzie… DING-DONG! I tak cały czas przez pierwsze cztery kawałki!

W lutym, kiedy wracasz do Polski na cztery koncerty, występujesz praktycznie co drugi dzień. Nie męczy Cię to?
Przyszłoroczna trasa wygląda tak: cztery koncerty, dzień przerwy, cztery koncerty, dzień przerwy – i tak przez osiem tygodni. Nie jest to jakoś bardzo męczące, wchodzi się po prostu w pewien rytm. Są oczywiście irytujące rzeczy: ciągle dokądś jedziesz, budzisz się co rano w autobusie w jakimś garażu i tak dalej. To wszystko bywa nieznośne, ale sam występ nigdy się nie nudzi. Dla tych dziewięćdziesięciu minut warto się przemęczyć przez pozostałe 22 i pół godziny.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto